W sumie jednak to się opłaca, więc dziś zacząłem biegać. I po pierwszych krokach zastanawiać się, jak szybko przestanę.
W Peru jest za gorąco na bieganie, ale i z upałem można się tam jakoś zmierzyć. Najgorszy jest kurz. W Limie tylko centrum jest od niego wolne. Im dalej od Plaza Mayor tym gorzej. Właściwie wszystko to, co dalej od centrum Limy, jest jednym wielkim kurzem. Skąd się tam bierze? Ze wzgórz przylegających do metropolii. Na własny użytek nazywam je wulkanami, ale los cerros nimi nie są. Nie mają kraterów, ani lawy w środku, ale bez przerwy dzielą się z miastem tym, czego mają najwięcej – piaskiem i jakimś bliżej nieokreślonym rodzajem mgły-kurzajki.
Villa Maria del Triunfo, gdzie mieszkam, jest chyba najgorszym miejscem do biegania w Limie. Właściwie najgorszym ze wszystkich najgorszych miejsc, które widziałem.
– To niebo i piekło w tym samym miejscu i tylko godzina jazdy autobusem od centrum – mówią o tej dzielnicy rdzenni mieszkańcy. Mówią to z dumą, ale biegają nieliczni. Ci, których spotykam, robią to wokół parku przy kościele, który z polskiego punktu widzenia absolutnie parkiem nie jest. Co tu dużo tłumaczyć, lepiej to zobaczyć.
Nie wiem, czy moi sąsiedzi w Limie mają rację, bo nie byłem jeszcze ani w niebie, ani w piekle. Jeśli jednak to prawda co mówią, nie zdziwię się, gdy Święty Piotr lub Lucyfer okażą się sprzątaczami z miotłami w rękach. Villa Maria utonęłaby w kurzu, gdyby nie systematyczne sprzątanie. A i to nie przynosi efektu. W takich warunkach – w kurzu, który zatyka nos, usta i przykleja się grubą warstwą do spoconego ciała - bieganie to po prostu katorga. By nie powiedzieć pokuta.
W Szkocji biega się więcej. Nawet w deszczu. Szkoci to twardzi ludzie. W styczniu, gdy temperatura na zewnątrz nie przekracza kilku stopni, niektórzy z nich chodzą w sandałach i krótkich spodenkach. W marcu, gdy robi się nieco cieplej (z polskiego punktu widzenia nadal jest zimno), można natknąć się na dzieci brodzące boso w kałużach i matki, których absolutnie to nie przeraża. Wręcz przeciwnie, bo Szkoci hartują się od urodzenia. Nie mają innego wyjścia.
W Edynburgu, jak w Limie, także biega się po parkach, które parkami nie są. Ale za to w sterylnych warunkach. Wiatr wywiewa wszystko. Pyłki, śmieci, kurz – wywiewa wszystko, co w biegu może przeszkadzać. Czasami wywiewa nawet samych biegaczy.
Mnie nie wywiewa, bo nie daję na to szansy. Deszcz, wiatr, kurz - zawsze znajdzie się powód, by nie biegać. Dziś dodałem do tego jeszcze jeden – postanowienia. Tak, postanowienia o bieganiu powodują, że biegać w ogóle nie zaczynam.
Postanowienia mają wielką zaletę. Uspokajają sumienie. I to jeszcze jak! Jak sobie postanowię, że coś zrobię, od razu czuję się lepiej. Jak sobie postanowię, że zacznę biegać, od razu widzę się na mecie maratonu. Piękna rzecz te postanowienia, tyle tylko, że nieskuteczna.
Dlatego dziś zacząłem biegać bez postanowienia, że będę biegać. Po prostu wstałem, ubrałem się odpowiednio i poszedłem do parku. Polskiego parku, zielonogórskiego, ale nie zauważyłem różnicy między nim a parkiem szkockim i peruwiańskim. Nie chciałem zauważyć. Chciałem tylko sobie pobiegać.
Co będzie jutro? Już nie robię takich postanowień, ale zakładam, że też wstanę i ubiorę się...
Kurczę, to bieganie naprawdę się opłaca!
Najdziwniejsze u Szkotów jest to, że wielu z nich ubiera się tak samo przez cały rok. Znam takich, którzy na okrągło chodzą w krótkich rękawkach i sandałach oraz takich, którzy wciąż noszą zimowe kurtki. :)
OdpowiedzUsuńTwardy naród - masz rację.
To by tłumaczyło ich "oszczędność". Chociaż raz spotkałem w Edynburgu Szkota w futrze i czapce uszatce, ale z sandałami na bosych nogach. Chyba nie mógł się zdecydować :)
OdpowiedzUsuń