czwartek, 28 maja 2009

Jestem szczęśliwy

W Limie jest dużo przystanków na żądanie. Żeby wysiąść tam, gdzie się chce, trzeba wcześniej poinformować kierowcę. Pewnego dnia wracający z pracy Alberto nie powiedział, że chce wysiąść. Zdrzemnął się i przejechał swój przystanek. Krótko potem autobus rozbił się w ulicznej kraksie.


Po wypadku Alberto zamilkł zupełnie. Przestał także słyszeć, widzieć, chodzić. Stan, w którym się znalazł, przyjęto nazywać „życiem roślinki”. Ale w dzielnicy, skąd pochodzi, mówiono o nim inaczej: „nieboszczyk”.


Dla Alberto nie miało to żadnego znaczenia. Na kilka szpitalnych tygodni utkwił w śpiączce, a potem kilka miesięcy leżał bez ruchu we własnym pokoju. Ludzie zapomnieliby o nim zupełnie, rzeczywiście uznając za zmarłego, gdyby pewnego dnia nie wyjechał z domu na wózku inwalidzkim pchanym przez matkę. To wtedy zmienili o nim zdanie. Na odwrót. Przestał być nieboszczykiem, a stał się roślinką. Bo nie mówił i był całkowicie sparaliżowany.


To nieprawdopodobne, jaki pech go spotkał. Najpierw ta nieszczęsna drzemka. Gdyby nie spał, albo poczuł przez sen hamowanie autobusu na przystanku, wysiadłby przed wypadkiem. Albo tylko odłożył go w czasie. Bo pechem jest już sam fakt, że Alberto mieszka w Limie – mieście z najbardziej niebezpieczną komunikacją autobusową w Ameryce Południowej, a być może i na świecie. Z powodu fatalnego stanu dróg i pojazdów nawet krótki przejazd w stolicy Peru to zabawa w rosyjską ruletkę.


Z tej zabawy Alberto dostał się pod skrzydła miejscowej służby zdrowia. Gdyby trafił do lepiej wyposażonego szpitala, na miarę europejskich standardów, być może lekarzom udałoby się go poskładać lepiej. A jeśli nie, być może miałby szansę mrugnąć okiem na znak, że zgadza się na odłączenie aparatury, by przestać cierpieć i skrócić cierpienie rodziny.


Ale cierpienie nie skończyło się nawet wtedy, gdy wyszedł ze szpitala. Lima jest miejscem absolutnie nieprzystosowanym do potrzeb sparaliżowanych. W mieście brakuje obniżonych krawężników, wind, łagodnych podjazdów. Często nie ma nawet chodników. Dlatego pech trzeba rozciągnąć także na matkę Alberto. Zniesienie na dół wózka z synem i pchanie go po piasku to mordęga przerastająca siły kobiety.


Jednak pewnego dnia mordercze spacery skończyły się. Pewnego dnia Alberto wyszedł na ulicę sam. O kulach.


„Wyszedł” to słowo na wyrost. Niemal wyturlał się z domu, a każdy jego krok przypominał ruchy pająka. Ludzie zatrzymywali się i uśmiechali. Nie dlatego, że śmieszny był sposób, w jaki się poruszał. Ale dlatego, że ujrzeli spoconą twarz „roślinki”: uśmiechnięte usta i pełne energii oczy.


Alberto porusza się tak do dziś. Poskręcany człowiek-pająk. Zaczął mówić, ale to też szumne określenie. Do spotkanych ludzi kieruje potok liter i sylab, które w żaden sposób nie łączą się w wyrazy. Nikt nie jest w stanie go zrozumieć. Ale on nie przestaje bełkotać. A im dłużej bełkocze, bardziej się uśmiecha.


Nikt nie wiedział dlaczego. Do chwili, gdy mowę syna „przetłumaczyła” matka. - Nie musicie się wysilać, by go zrozumieć. On cały czas mówi tylko dwa słowa: jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy...


środa, 27 maja 2009

Dzień Matki

To musiała być niesamowita podróż. Z wnętrza matki, dzięki pępowinie, na ten świat. Niesamowite jest też to, że z tej podróży nic się nie pamięta. Nie pamięta się niczego z tego, dzięki czemu się żyje. Nie pamięta się życia od początku.


A potem przychodzi śmierć.


Kiedy śmierć przychodzi i zabiera matkę, bardzo dużo daje przekonanie siebie i innych, że tam będzie jej lepiej. Nie wiadomo, co oznacza „tam”. Byle jak najdalej stąd. Tym przekonaniem można wiele rzeczy wytłumaczyć. Ale nie wszystko.


Nawet nie chodzi o to, że boli. Ma boleć i już. Skoro czasami boli własne życie, to dlaczego nie ma boleć czyjaś śmierć? Nic do rzeczy nie ma także fakt, że śmierci nie da się zrozumieć. Nie ma co rozumieć. Umiera się i już. Nie mają też znaczenia fantazje poety, że trzeba się spieszyć kochać ludzi, bo szybko odchodzą. Te słowa są tak oczywiste, że niemal niemożliwe jest ich oczywiste stosowanie w codziennym życiu.


Chodzi o coś innego. Chodzi o to, że śmierć matki bezpowrotnie zabiera poczucie bycia dzieckiem.


Łatwo mi myśleć o matce w Polsce, gdzie żyła i umarła. Zawsze ktoś lub coś ją przypomni. Tam – w Ameryce Południowej – jest inaczej. Na drugim końcu świata świat pamięci jest inny. Potrzebuje innych impulsów.


Wczoraj opowiadałem w szkole o relacjach między Latynosami. Biały człowiek lubi mieć wokół siebie przestrzeń i nie lubi, gdy ktoś ją ogranicza, na przykład przez dotyk. Nie trzeba nawet o tym wiedzieć. Wystarczy mimowolnie zrobić krok w tył, gdy ktoś robi o jeden krok za dużo do przodu. Biały człowiek nie lubi, gdy ktoś stoi zbyt blisko niego.


Latynos stoi blisko. Bardzo blisko. Zbyt blisko. Dobrze, że tak blisko... Ale to nie jest ten impuls. Impulsem jest brak... wózków. W Ameryce Południowej, zwłaszcza w tej biedniejszej, dzieci nie są wożone, tylko noszone. W tłumokach na plecach lub piersiach matki.


Nie pamiętam mojej podróży na ten świat. Pierwszą rzeczą, którą pamiętam, jest wózek. Leżałem w wózku i nie widziałem matki. Jeśli kiedykolwiek będę miał dzieci, nie sprawię im wózka. Sprawię im coś lepszego. Zrobię wszystko, by jak najczęściej widziały i czuły swoją matkę.


Wszystkiego najlepszego, Mamo.


sobota, 23 maja 2009

Miłość i gniew

Krótka historia dotarła do mnie z Edynburga. Tak krótka, że nie ma co wstępu robić:

Pewien mężczyzna mył swój nowy samochód, podczas gdy jego czteroletni syn wziął kamień i zadrapał nim bok auta. W gniewie wściekły ojciec zaczął uderzać w rękę syna wiele razy nie uświadamiając sobie, że robił to kluczem francuskim.

W szpitalu okazało się, że z powodu zadanych ciosów chłopiec stracił wszystkie palce. Kiedy zobaczył swego ojca, z cierpieniem w oczach zapytał: - Tato, kiedy moje palce odrosną?

Mężczyzna był oniemiały. Wrócił do domu i zaczął z bólu kopać auto. Gdy je zdewastował, usiadł naprzeciw samochodu i zobaczył to, co syn wydrapał wtedy kamieniem: „Kocham Cię, Tato”.

Następnego dnia mężczyzna popełnił samobójstwo.

Gniew i miłość nie mają granic...

Rzeczy są do używania, ludzie są do kochania. Ale problemem dzisiejszego świata jest to, że ludzie bywają używani, a rzeczy kochane.

Thank you, Joanna.

czwartek, 21 maja 2009

Inni, czyli tacy sami

Znów opowiadam o Peru w szkołach. Tym razem średnich. Nie tylko o tym, że Peru to surowa pustynia, gęsta dżungla i wysokie góry, ale przede wszystkim, że można tam żyć. Na piasku, w lesie i niemal w chmurach.


Życie takie różni się niemal wszystkim od życia na przykład w Polsce. To te różnice sprawiają, że mamy do czynienia z kolorytem, ciekawością i chęcią poznania inności.


Kiedy u wybrzeża Pacyfiku widzę szare, niewykończone domy na piasku, wiem, że mieszkający w nich ludzie różnią się ode mnie. Ja nigdy nie zamieszkałbym w takich warunkach.


Gdy jadę w bagażniku taksówki przez Andy, myślę, że to wielka frajda tak podróżować. Ale nie zdaję sobie do końca sprawy, że w peruwiańskich górach jeździ się tak na co dzień. Albo na dachu auta lub odkrytej pace. To tylko sposób podróżowania, ale jak bardzo się różnimy.


I wreszcie Amazonia. Też można mieć tam zwierzaka za przyjaciela. Ale nie jest to pies, tylko wąż.


Różnimy się tak bardzo, że nie starcza mi dwóch godzin lekcyjnych, by to wszystko opowiedzieć. A gdy już opowiem to, co zdążę, siadam przy ławce w pustej już klasie i wiem, że nie do końca jest tak, jak powiedziałem. Bo różnimy się, ale jesteśmy tacy sami.


I tu, i tam chcemy kochać i być kochani. I tu, i tam chcemy być zdrowi i szczęśliwi. I tu, i tam, chcemy się uśmiechać i nie ranić. Chcemy po prostu dobrze żyć, bez względu na to, gdzie przyszło nam się z tym zmagać. Nawet tymi samymi drogami do tego zmierzamy. W podróż zabieramy tylko inne rekwizyty, inne zwyczaje, inne słowa.


Opowiadam o takim Peru, jakim widzą go moje oczy. Ale może byłoby lepiej, gdybym zaczął o nim opowiadać tak, jak czuje moje serce? Nie będzie to już tak ciekawe, ale pewnie bliższe prawdy.


PS. Gdyby jakieś szersze grono chciało wysłuchać tej prawdy, moich opowieści o Peru, postaram się przybyć. Kontakt ze mną przez adres emailowy dostępny w moim profilu.


niedziela, 17 maja 2009

Najlepszy przyjaciel psa

Ja tu gadu gadu o gadających psach, a one faktycznie mają coś z nas. Na jednej z autostrad w Chile pies wpadł pod samochód. Nie przeżył. Zwłoki pieska pewnie zostałyby rozjechane przez inne auta, gdyby nie jego przyjaciel. Człowiek?


piątek, 15 maja 2009

O chłopcu, który zna cztery języki

W dzieciństwie był pies, który jeździł koleją. Znałem go z książki, ale nie pamiętam, jak się zwał. Pies mieszkał w małym miasteczku na południu Włoch i uwielbiał podróżować pociągami. W końcu zginął pod kołami lokomotywy, ratując wcześniej człowieka.

Potem miałem pierwszego i jak na razie jedynego psa w życiu. Był malutkim, brązowym kundelkiem i nazywał się Rocky. Nie było
w tym nic śmiesznego, bo kiedy zostawał sam w domu, z milutkiej, niepozornej maskotki zmieniał się w niszczyciela. Wszystko, do czego był w stanie doskoczyć, darł na strzępy i rozgryzał w drobny mak. Łącznie z tapetami. Był to więc pies, który w miarę systematycznie powodował zmianę wystroju naszego domu.


Ale Rocky potrafił coś jeszcze. Jeździł sam autobusami. Co jakiś czas miał w zwyczaju znikać na kilka dni. Zakochany był. I to wtedy stawał się pasażerem komunikacji miejskiej. Ludzie, którzy obserwowali go na przystankach, opowiadali, że Rocky znał nie tylko rozkład jazdy, ale także potrafił rozpoznać numer linii autobusu. Jak to robił? Nie mam pojęcia, ale sam widziałem go kilka razy, jak przesiadał się z jednego autobusu do drugiego. Oczywiście nie reagował na wołania, bo przecież zakochani świata wokół siebie nie widzą.


Rocky jeździł na gapę. Mandaty nie przychodziły także na właściciela, bo były to piękne czasy, kiedy nawet psy nie były w żaden sposób oznakowane. Niezapomniana psia wolność. Ale Rocky doigrał się. Rzucił się kiedyś na większego od siebie i ten go zagryzł.



Niedawno w Limie usłyszałem dowcip o psie, który codziennie rano kupował gazetę dla swego pana. Pan wkładał mu w pysk jednego sola (peruwiańską złotówkę), a pies szedł do kiosku. Pewnego dnia właściciel nie miał jednak drobnych, więc wcisnął psu sto soli. I tyle go widział. Po psie, pieniądzach i gazecie ślad zaginął. Właściciel szukał go kilka godzin, aż w końcu znalazł w Parque de la Reserva – ulubionym miejscu wypoczynku i rozrywki mieszkańców Limy. Pies był w towarzystwie dwóch suczek.


- Szukam cię cały dzień i martwię się! Dlaczego nie wróciłeś z gazetą do domu? Dlaczego mi to zrobiłeś? – lamentował pan.


A pies na to: - Bo nigdy nie miałem tyle pieniędzy!


Psy oczywiście nie mówią, ale rozumieją. To żadna rewelacja. Ale w Peru znam psa, który rozumie to, co się do niego mówi w czterech językach. Zwie się El Chico (Chłopiec) i jest rudym, wielkim kundlem.


El Chico wychował się w rodzinie z peruwiańskich Andów, gdzie mówi się w keczua – językiem dawnych Inków. A że mieszka w Limie, kuma także hiszpański. Trzecim językiem, na który reaguje, jest angielski. Zacząłem do niego mówić w tym języku i ze zdumieniem odkryłem, że mnie rozumie. A potem przyszedł czas na polski. Załapał go od razu.


Do El Chico można więc powiedzieć: „siadaj”, „pilnuj”, „podaj łapę”, czy „zostań” po hiszpański, angielsku, polsku i w keczua. Bez problemu wykona polecenie. Przypadek? Też tak myślałem. Do czasu, gdy zaczął się do niego odzywać mój sąsiad w Limie – Chińczyk. Po chińsku.


Chłopak do tej pory nie wie, o co mu chodzi, więc chyba słusznie mówią, że chiński jest najtrudniejszym językiem świata.



czwartek, 14 maja 2009

Jedno słowo księcia przypływów

To jedna z najlepszych książek, jaką kiedykolwiek ktoś napisał – w ten dzwon bili recenzenci powieści „Książę Przypływów” Pata Conroya. Absolutnie nie mogę się z nimi zgodzić, bo dla mnie to książka najlepsza. Numer jeden, a potem długo, długo nic.

„Książę Przypływów” odrzuca od razu. Ma kilkaset stron i 23 lata. Zgodnie z tempem dzisiejszego świata to gruby staroć. Ale to jedyna książka, którą przeczytałem wiele razy, czytam i nie przestanę czytać. Sięgam po nią każdego roku. Pochłaniam ją w dwa, trzy dni. Nie po to, by odkryć coś nowego. Nie odkrywam w niej nic nowego, bo znam ją praktycznie na pamięć.

„Księcia Przypływów” czytam co roku dokładnie dlatego, że wszystko to, o czym opowiada, jest stałe. Nie zmienia się. To książka o regułach rządzących życiem człowieka. Te trzy dni potrzebne do jej przeczytania, wystarcza mi na kolejne 362 dni, bym o tych regułach nie zapomniał.

Na wszystko jest w życiu czas i wszystko w nim ma sens. Wolność i niewola. Bogactwo i bieda. Radość i cierpienie. Miłość i nienawiść. Bycie razem i bycie samotnym. Nic nie dzieje się bez przyczyny i nic nie dzieje się bez celu. Można się z tym zmagać, tyle tylko, że nie ma takiej potrzeby, bo wszystko to, co przypływa, kiedyś odpłynie. A jak odpłynie, zawsze może przypłynąć jeszcze raz. To samo, lecz inne. Tak, jak na brzeg wracają fale, które morze zabiera w odpływie. Nie trzeba z tym walczyć. Wystarczy w tym być. I czuć jak płynie.

Piękne, tylko nierealne. Nie minie kwadrans, a wszystkie te regułki rzeczywiście odpłyną z głowy, ustępując miejsca szarej codzienności. Właściwie szlag trafi je dużo szybciej niż w 15 minut.

Zawsze tak jest, bo w życiu nie kierujemy się zasadami, tylko emocjami. Ale kurtyna wcale nie musi spaść w tym miejscu, bo można zablokować jej mechanizm. Znaleźć wytrych, którym wypuści się emocje z klatki. Co roku znajduję go w „Księciu Przypływów”. Powieść ma tysiące zdań. Część z nich mogłaby służyć za życiowe cytaty, ale to nie w nich jest ten wytrych. Ten wytrych to jedno słowo. Dziesięć liter na końcu książki. By je zrozumieć, trzeba przeczytać ją całą. Ale potem wystarczy je pamiętać, tylko to jedno słowo, by nie zapomnieć o regułach rządzących życiem.

To książka magiczna, bo w tym jednym słowie można też znaleźć odbicie historii swojego życia.

Oczywiście nie ujawnię tu tego słowa. Ten, kto czytał, zna je. Kto nie czytał, nie załapie. Nie ma też sensu książki polecać. Jest faktycznie za gruba na dzisiejsze, rozpędzone czasy. Ale da się to jakoś obejść. Filmem. Jest film pod tym samym tytułem z Barbrą Streisand i Nickiem Nolte w rolach głównych. Jeśli ktoś nie ma trzech dni na czytanie, polecam dwie godziny przed telewizorem.

Jeśli podda się po tym falom, książka sama do niego przypłynie.


środa, 13 maja 2009

Spóźniam się, by zdążyć

Spóźniam się! Całe życie uczyłem się nie spóźniać się, a teraz spóźniam się. Ale mam wrażenie, że zawsze przybywam na czas.


Do szkoły podstawowej chodziłem w Polsce. Od kiedy dostałem naganę za siedem minut spóźnienia, zacząłem przychodzić siedem minut przed czasem. Wszystko robiłem przed czasem. Wszystko robiłem szybko. Pracowałem szybko, wydawałem szybko, jadłem szybko. Żyłem szybko. Żeby się nie spóźnić. Ale to nie dało mi więcej czasu na życie. Nawet jednej minuty.


Pamiętam moje pierwsze czekanie w Ameryce Łacińskiej: Meksyk, centrum Palenque, zbiorcza taksówka do ruin. Nie wiedziałem, że trzeba czekać. Chciałem jechać. Szybko. Jak najszybciej, żeby się nie spóźnić. Miałem przecież plan, który mówił, że nie mogę się nigdzie spóźnić. Ale kierowca nie chciał jechać. Czekał na innych ludzi. Byłem zły na niego i na nich. Byłem bardzo zły. Czekałem godzinę, przez co widziałem ruiny Palenque krócej.


Teraz jestem pewny, że dlatego pamiętam to miejsce lepiej od innych miejsc. Spóźniłem się i dlatego doceniam to, co widziałem.


Pamiętam też moje pierwsze spotkanie w Ameryce Łacińskiej. Peru, dzielnica Villa Maria del Triunfo w Limie, spotkanie z nowymi ludźmi w kościele. Jest godzina 20.30 – początek spotkania. Jesteśmy tylko w trójkę. Tylko trzech ludzi przyszło na czas. Czekaliśmy prawie godzinę na resztę. Rozmawialiśmy. Śmialiśmy się. Byliśmy razem.


Wiem, że to czekanie miało sens. To czekanie nauczyło mnie doceniać chwile z ludźmi.


Jak to możliwe? Nie umiem tego wytłumaczyć. Kiedyś, chyba w Meksyku, usłyszałem: - Wy, Europejczycy, macie zegarki, a my mamy czas.


Święte słowa.


Teraz spóźniam się zawsze. Zegarek wyrzuciłem już dawno. Spóźniam się także w Europie. Przynajmniej kilka minut. W Europie nie można spóźnić się więcej, bo nikt nie będzie czekał. W Europie nie można spóźnić się na autobus, bo także nie będzie czekał. Ale spóźniam się. Spóźniam się i jadę następnym autobusem.


Lubię spóźniać się. Lubię wiedzieć, że to nie czas, tylko ja jestem ważniejszy. Ale tak naprawdę nie lubię pamiętać, że czas istnieje. Zawsze istniał i zawsze będzie istnieć. Po co więc o tym myśleć?


Nie umiem tego wytłumaczyć lepiej, ale teraz po prostu spóźniam się, by zdążyć.


Mam tylko jeden problem. Zawsze jakaś część mnie nie chce się spóźniać. Ta część pamięta to, czego nauczyłem się wcześniej. Chce być na czas i mówi mi, że mam być zły, kiedy ktoś spóźnia się. Zwłaszcza jedną godzinę. Może uda się zrobić kompromis? Spóźniać się tylko trochę? Na przykład maksymalnie pół godziny?


Myślę, że to dobry, europejsko-latynoski układ.


Tekst w wersji hiszpańskiej ukazał się także na moim nowym blogu:


http://mi-piel-europea.blogspot.com/

wtorek, 12 maja 2009

Oddech pełny Edynburga

Zdradziłem Edynburg. Śmieszne, bo czy można zdradzić miasto? Można. I można jeszcze nie mieć z tego żadnej przyjemności. A to już śmieszne nie jest.


Mam kuzynkę w Niemczech. Najprościej byłoby powiedzieć, że jej życie znalazło się na wielkim zakręcie. Ale tak naprawdę, to pewnego dnia ona wyleciała także i z tego zakrętu. Potem, po wielu miesiącach, opowiadała mi, jak do życia wróciła. Robiąc to, co dyktuje serce, choć bolało. I to bardzo. Wszystko to było ważne w jej opowieści, ale najważniejsze – co sama przyznała – było miejsce, w którym to się wydarzyło.


Dla mojej kuzynki takim miejscem był brzeg Menu we Frankfurcie. Przychodziła tam codziennie, przyglądać się, jak wygląda życie innych. Przyglądać się temu, czego nie da się zauważyć bez zatrzymania się – jak płynie życie miasta. To w nim odnalazła swoje życie.


Dla mnie takim miastem był Edynburg. Był, bo już nie jest.


Nie mam w Edynburgu ulubionego miejsca. Za wyjątkiem pewnego baru, w którym w każdą sobotę można było spotkać mnie przy kubku kawy. W Edynburgu nie ma rzeki, nad którą siedziałem i przyglądałem się życiu. Nie było to konieczne, bo to miasto przelało się we mnie i przeze mnie. Byłem mokry od tego bardziej, niż po kąpieli w oceanie.


Edynburg jest doskonałym miejscem dla kogoś, kto zamierza wpaść w depresję. Bo wieje i pada na wielką skalę – to znany i już oklepany temat. Ale jest też miejscem dla kogoś, kto się pogubił i próbuje trafić na ślad swojego życia. Jak to zrobić? Nie wiem. Wiem tylko, jak stało się to w moim przypadku. Pewnego dnia zacząłem Edynburgiem po prostu oddychać. Pełną piersią. Sercem. Z całym majdanem, który to i każde inne miasto ma dla każdego.


Czasami myślę, że to wszystko pierdoły są. Że nie jest ważne, gdzie się żyje, tylko jak się żyje. Wszystko to prawda, ale Edynburg jakby dopowiada coś więcej. Właśnie tym deszczem i wiatrem, w którym można usłyszeć kogoś bardzo ważnego w swoim życiu. Siebie.


Zdradziłem Edynburg dla latynoskich miast i puebli. Stało się to już za pierwszym razem, gdy wróciłem do stolicy Szkocji z pierwszego wyjazdu do Ameryki Łacińskiej. Tylko nie przyznałem się do tego. Robię to oficjalnie teraz, nie licząc na wybaczenie. Edynburg to nie człowiek. Nie wybacza. Nie kocha. Nie zapomina. Tylko jest. Po prostu jest i czeka, aż zacznie się nim oddychać.



sobota, 9 maja 2009

Miasto pomyłka

Dziś będzie o najdziwniejszym miejscu w moim życiu. Ale najpierw trochę historii.


Przed prawie pięcioma wiekami konkwistadorzy dotarli nad brzeg Oceanu Spokojnego, ponad tysiąc kilometrów poniżej miejsca, gdzie trzy lata wcześniej rozpoczęli podbój imperium Inków. Był 18 stycznia 1535 rok. Przywódca Hiszpanów Francisco Pizzaro rozejrzał się wokół. Zobaczył rzekę, niewielkie wzgórza pozbawione roślinności i kępki traw wystające z pustyni rozciągającej po horyzont. Trudno odgadnąć co mu chodziło wtedy po głowie. Być może nie był do końca trzeźwy. Ale stało się. Wypowiedział te słowa: - Tutaj zbudujemy nowe miasto.


Konkwistadorzy zaprzęgli do roboty inkaskich niewolników. W ten sposób powstała Lima – stolica dzisiejszego Peru. Powstała w miejscu, gdzie nie powinna powstać nawet wieś.


Początkowo Lima nazywała się Miastem Królów, ale szybko odstąpiono od tej nazwy. W miejscu takim jak to, odechciałoby się mieszkać nawet najbardziej opływającemu w dostatki monarsze. Myśli o nietrzeźwości Pizzara wydają się nie być pozbawione sensu. Lima to miasto-pomyłka. Lokalizacyjny i architektoniczny błąd, w którym mieszka dziś około dziewięciu milionów ludzi. Co trzeci Peruwiańczyk. - Lima la horrible, ta okropna Lima – powie każdy z nich. Ale prędzej się do niej wprowadzi, niż z niej wyprowadzi. Bo Lima to dla każdego Peruwiańczyka symbol lepszego życia.


Złych rzeczy o Limie można powiedzieć bardzo dużo. Najważniejszą jest pogoda. Konkwistadorzy dotarli nad Pacyfik w styczniu, w środku lata. To najcieplejszy miesiąc w tej części świata. Pizzaro mógł więc skojarzyć: słońce, ciepło, bliskość oceanu i rzeka, czyli będzie fajnie. Było fajnie, ale krótko. W maju w Limie słońce rzadko wychodzi zza szarych chmur, które nie dają deszczu. Jest jednak wilgotno, bo zimne morskie prądy w zderzeniu z nagrzaną płytą kontynentu przynoszą mgłę, której zasięg i długość trwania można wpisać do księgi przyrodniczych rekordów. Mgła nie znika z Limy praktycznie przez kilka miesięcy.


Dochodzi do tego smog. Ogromne ilości spalin z nawet trzydziestoletnich pojazdów. Wśród latynoskich państw Peru jest na końcu, jeśli chodzi o park nowych samochodów. Używane auta sprowadza się najczęściej z Chile, a znalezienie nowego wozu to niemal szukanie igły w stogu siana.


Do mgły i smogu dochodzi kurz. Pizzaro widział pod stopami skrawki zieleni, ale przez pięć wieków Lima rozrosła się do niewyobrażalnych rozmiarów. Rozrosła się tam, gdzie mogła – w stronę pustyni. Jej peryferia stoją na piasku. W przenośni i w rzeczywistości, co pokazuje to zdjęcie – jednego z puebli wchłoniętego przez metropolię.



Czy teraz ktoś chciałby do Limy przyjechać? Na przykład turystycznie? Nie zobaczy zbyt wiele. Jako jej mieszkaniec zaświadczam o tym z pełną odpowiedzialnością, a głosiciela „atrakcyjności turystycznej” Limy wypunktuję w jednej rundzie. Wszystkie ciekawe miejsca w tym mieście można zobaczyć w dwa dni. To i tak dużo. Najciekawsze dziesięć, według mnie, umieściłem w krótkim wideo dostępnym na końcu mojej dzisiejszej opowieści.


Zamiast atrakcji Lima oferuje wszystko najgorsze, co może zaoferować latynoskie miasto. Zwłaszcza komunikacyjny chaos, bo do tej pory brakuje w nim nie tylko metra, ale nawet jednej linii autobusowej z prawdziwego zdarzenia. Pierwszy metrobus być może ruszy w przyszłym roku. Dochodzą do tego dzielnice, po których lepiej nie poruszać się po zmroku. Zwłaszcza w pojedynkę.


To okropne miasto można jednak polubić, a nawet pokochać. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy zapomni się o... Limie, a pomyśli o jej mieszkańcach. Nie powinno ich tu w ogóle być. Ale są. Twardzi i podwójnie, a nawet poczwórnie zahartowani w codziennym życiu. Nie jest możliwe, bym do końca ich zrozumiał. Bym był w stanie pojąć, w jaki sposób codzienną męczarnię w strasznym mieście zamieniają na codzienną radość.


Każdy, kto chce ujrzeć Peru, musi zmierzyć się z Limą. To tu lądują samoloty z Europy, bo tu zaczyna się podróż w głąb dawnego imperium Inków. W miejsca, których Pizzaro nie zbudował. I których szczęśliwie nie zburzył do końca. Dopiero tam tą okropną Limę spotyka to, na co zasługuje. Znika zupełnie.



piątek, 8 maja 2009

Nie ma jej, choć istnieje

Na grząski grunt wchodzę. Miłość. Co ja wiem o miłości? Nic. Całe moje dotychczasowe życie to była wielka miłość w różnych odmianach, które zakończyły się pustką. Miłość to dla mnie czarna magia, której nie chcę nawet dotykać, bo się nie znam. Nie potrafię jej ocenić. Nie potrafię jej docenić. I chyba nawet nie potrafię jej zauważyć.


Dziś piszę jednak o niej z innego powodu. A właściwie z trzech.


Po pierwsze chciałem napisać o peruwiańskim piosenkarzu, który nazywa się Gian Marco Zignago. To jedyny facet na świecie, któremu wierzę, gdy mówi i śpiewa o miłości. Mówiąc jedyny, biorę pod uwagę wszystkich facetów, których słyszałem, bądź znam. Włącznie ze mną. Gian Marco z reguły sam komponuje i układa słowa do swoich piosenek. A śpiewa praktycznie tylko o miłości. Miłości faceta do kobiety. Gdy przestaje i o niej mówi, to tak, jakby o niej śpiewał. Długo trwało, ale nabrałem przekonania, że to jedyny facet, który nie kłamie w sprawie miłości. Albo przynajmniej wie, o co w niej biega. Chciałem więc napisać tu parę słów o nim i przetłumaczyć jedną jego piosenkę.


Drugi powód jest taki, że o to samo – przetłumaczenie tej piosenki – poprosiła mnie moja pierwsza miłość. Z czasów szkolnych. Z pięknych czasów, gdy całe życie jest na horyzoncie i wszystko wydaje się takie łatwe. Pewnego dnia ten horyzont przestał być wspólny. Poszliśmy w różne strony. Ja w swoją, ona w swoją. Każde z nas w swoje życie, które przestało wydawać się łatwe, a stało się takie, jakie jest naprawdę – różne. I tak już zostanie. Każde z nas zostanie w swoim życiu.


A trzeci powód? Trzecim powodem jest sama miłość. Bo choć nie mam o niej zielonego pojęcia, to wiem, że istnieje.



Gota de lluvia - Kropla deszczu


Twój smutek złączył się z moją radością
I razem skradli duszy trzy westchnienia
Zdecydowaliśmy się dać w zastaw naszą rutynę

I zastosować to, czego się nauczyliśmy
W mojej nieobecności i w twoim wygnaniu

I zmierzchu w tobie


Moje szaleństwo i twój spokój rozumieją się

I opanowuje mnie ekstrakt z twoich ust
Nie mamy zobowiązań

Nie ma niczego między nami
Nie ma potrzeby niczego zmieniać
Nie ma miejsca na ironię


Oddychaj mną

Jestem dla ciebie

Oddychaj mną

Jestem dla ciebie


Daj mi kroplę deszczu, daj mi obietnicę
Daj mi dobry początek, by być lepszym
Daj mi twoje marzenie każdego dnia

I noc w świecach

Aby być skrzatem, który pielęgnuje twą miłość

Daj mi weekend, który przychodzi w kółko
Daj mi przygodę w naszym pokoju
Daj mi stare pióro i serwetkę
Usiądź obok mnie i zaśnij w moim natchnieniu


Wiem, że ty i ja mamy nową szansę

Że twoje ciało i moje majaki są przyjaciółmi
Wiem, że jesteśmy tak różni, tak jednakowi

Kwestią nie jest czułość
Wystarczy spojrzeć na ciebie

I będę z tobą, gdy nadejdzie zmierzch.

czwartek, 7 maja 2009

Rośliny i zwierzęta

Smutno na tym blogu. Tak pomyślałem, gdy się dziś obudziłem. Nie tylko na blogu smutno. Wokół jakoś też nie za wesoło. Ale na takie myśli zawsze coś się znajdzie. Niezawodny w tym jest mój kolega, który systematycznie podsyła mi emailem śmieszne rzeczy. Na przykład atlasik roślin i zwierząt:


DZIEWICA
Roślina krótkotrwała, wymagająca szczególnej pielęgnacji. Chętnie poddaje się flancowaniu.


STARA PANNA
Roślina długotrwała i pnąca, czepiająca się wszystkiego i wszystkich. Żyje w miejscach odosobnionych nie wiadomo z kim.


KOCHANKA
Roślina kwitnąca pasożytnicza z gatunku motylkowatych. Z uwagi na duże koszty w naszych warunkach trudna do hodowli domowej. Rozkwita nocą.


ŻONA
Pożyteczne zwierzę domowe, pociągowe, bardzo nerwowe, ale wytrwałe. Żywi się odpadkami, w hodowli domowej bardzo opłacalna, przynosząca duże korzyści.


ROZWÓDKA
Należy do owadów występujących w dużych ilościach, znana w przyrodzie pod nazwą szarańcza. Samiczki pozostawia w spokoju, samców niszczy od korzenia. Czyni szkody w ubraniu, zwłaszcza w kieszeni.


WDOWA
Wierzba z gatunku płaczących, szybko próchniejąca.


KAWALER
Ptak przelotny, dzieci swoje podrzuca innym i wówczas zmienia miejsce pobytu. Jest trudny do uchwycenia w sidła.


STARY KAWALER
Grzyb jadowity o gorzkim smaku. Żyje przeważnie sam lub w symbiozie z purchawką pospolitą.


MĄŻ
Zwierzę domowe z gatunku leniwców. Ze względu na dużą żarłoczność w warunkach domowych przynosi duże straty. W hodowli nieopłacalny. Pochodzenie - skrzyżowanie trutnia z padalcem.


środa, 6 maja 2009

Autostrady to ściema

Przed Euro 2012 Polska chce wybudować setki kilometrów autostrad. Pewnie się nie uda, bo nie jesteśmy Manchesterem United, który w doliczonym czasie wygrywa przegrany mecz. Ale nie ma co się napinać z tego powodu. Wyluzować trzeba. I to jak najszybciej. Odetchnąć, odsapnąć i uśmiechnąć się.


Bez autostrad Mistrzostwa Europy i tak odbędą się w Polsce. Nie na takie rzeczy organizacje piłkarskie przymykały już oko. Na przykład w Meksyku autostrad nie było prawie w ogóle, a i tak kraj ten był dwukrotnym organizatorem Mistrzostw Świata (1970 i 1986). Oczywiście wtedy było dużo mniej samochodów, ale trzeba wiedzieć, że w Meksyku praktycznie nie ma linii kolejowych. Podczas Copa Mundial cały transport odbywał się szosami i powietrzem. O ile pamiętam, zawody skończyły się zgodnie z planem – ostatnim gwizdkiem sędziego w meczach finałowych. I wszyscy twierdzą, że było super!


Meksyk do dziś nie ma imponującej sieci autostrad. Co prawda ich długość wynosi sześć tysięcy kilometrów, ale biorąc pod uwagę wielkość tego kraju nie jest to dużo. Zachowując proporcje to tak, jakby w Polsce było 850 kilometrów autostrad, co – sięgam szybciutko do Wikipedii – już się prawie stało. Po co więc ta panika?


Jasne, że Polska to nie Meksyk. Poza tym chodzi o przyszłość, prestiż i honor naszego kraju. Tak, tak... siary nie może być. Wszystko to prawda, ale na takie argumenty odpowiem: wyluzujmy, bo nie jest to aż tak istotne. Nie przekona mnie też argument, że gęsta sieć autostrad zmniejszy gwałtownie liczbę zabitych w wypadkach samochodowych. Śmiertelność na polskich drogach nie wynika tylko z ich stanu, ale przede wszystkim z marnych umiejętności, zadufania i pijaństwa kierowców.


Dużo ważniejsze są stadiony. Trzeba je wybudować, ale też nie przesadzać z malowaniem trawy na zielono. Jeśli FIFA pozwala grać mecze eliminacyjne na takich kartofliskach jak w Belfaście, to jej młodsza siostra UEFA nie zrobi afery z niedociągnięć w Polsce. A jeszcze pochwali, bo sama na tym zarobi. Trzeba mieć tylko tego świadomość i nie dać się wypunktować, jak bramkarz Boruc na nierównej murawie w Irlandii Północnej.


Nie napinajmy się tak mocno z tymi autostradami. Ich obowiązkowa, nieodwołalna i absolutna konieczność istnienia przed Euro 2012 to ściema. Nadmuchany balon. I temat na przeżycie dla smutnych, gadających głów w telewizorni. Co będzie, to będzie. Cieszmy się z tego, bo i tak dojedziemy do celu.


Dziś w ramach mojej jednoosobowej akcji „Meksyk bez świńskiej grypy” drogowa piosenka Vicente Fernandeza.


Gringos, ruszamy!




El chofer - Kierowca


Włączam silnik, jestem kierowcą

Poprowadzę nocą aż do świtu

Nie ma czasu do stracenia

Mam dobrą sposobność, by zjeździć kraj

Od Tijuany do Jukatanu

Szosą zarabiam na chleb

Pojadę do Torreon, pojadę do San Luis

Bez zatrzymywania się

W koło i w koło jestem szczęśliwy

Później pojadę do Monterrey

Zawsze gotów na to jakiś osioł lub wół


Aguascalientes i ich jarmark San Marcos

Do widzenia rodacy!


Przedwczoraj byłem w Veracruz

Jadąc przez Pueblę, zmień światła, proszę!

Z północy na południe, pojadę wszędzie

Pojadę do Morelos i do Guerrero

Jestem kierowcą

Z Miasta Juarez do Parral

I aż do Dystryktu Federalnego

Ktoś na mnie czeka w Reinosa

Ktoś na mnie czeka w Toluce

Ktoś na mnie czeka w Cabos

Ktoś na mnie czeka w Hermosillo

Ktoś na mnie czeka w Tepic

Ktoś na mnie czeka w Huentitan

Na szosie krajowej

Od Laredo do Michoacan

Szosą zarabiam na chleb

Jestem kierowcą


Pojadę też do Sonory

Miasta Sinaloa, Gornaloa, Durango, Zacatecas,

Nayarit, Jalisco, Guanajuato, Queretaro, Hidalgo,

Colima, Tlaxcala, Oaxaca, Chiapas, Tabasco, Campeche

i Quintana Roo.


(nieprzetłumaczone słowa to nazwy meksykańskich miast i stanów)