czwartek, 30 kwietnia 2009

Kłamstwa i Gloria

Dlaczego jesteśmy okłamywani w sprawie liczby zabitych przez wirusa świńskiej grypy?


Kłamstwo, manipulacja lub niewiedza – tylko tak można nazwać to, co media wyczyniają w sprawie liczby zabitych przez wirusa świńskiej grypy.


Większość polskich i światowych mediów podaje dziś, że do tej pory zanotowano ponad 150 śmiertelnych przypadków wywołanych nową chorobą. Na przykład Telewizja Polska w porannych serwisach podawała liczbę 159, a agencja prasowa Associated Press „mniej więcej” 170 zabitych. Media te nie podają źródeł swojej wiedzy.


A źródła dotyczące ofiar świńskiej grypy są co najmniej dwa i oba informują, że do tej pory na świecie z powodu nowego wirusa zmarło mniej niż... dziesięć osób.


Pierwszym źródłem jest Światowa Organizacja Zdrowia. Najświeższy raport – z wczoraj z godz. 18.00 - mówi o ośmiu zabitych osobach: siedmiu w Meksyku i jednej w Stanach Zjednoczonych. Według WHO ogółem na świecie zarejestrowano dotąd 148 chorych z wirusem A/H1N1.


Drugie źródło jest w Meksyku. Na wczorajszej konferencji prasowej sekretarz zdrowia tego kraju José Ángel Córdova poinformował, że liczba chorych wynosi 159 osób, z czego zmarło osiem – jedna w USA i siedem na terenie Meksyku. Relacja wideo z tej konferencji dostępna jest w serwisie Youtube. Natomiast na oficjalnej stronie internetowej prezydenta Meksyku Felipe Calderóna można przeczytać, że wykryto 99 pozytywnych przypadków choroby, z czego 91 pacjentów żyje i „ma się dobrze”. Informacja ta pochodzi z wczoraj z godz. 22.21 czasu meksykańskiego, czyli z dzisiaj z godz. 6.21 czasu polskiego.


Z oficjalnych źródeł wynika więc, że do tej pory z powodu świńskiej grypy umarło na świecie jedynie OSIEM osób, a chorych jest około 150, a nie ponad dwa tysiące, jak podają media.


Pisze o tym większość serwisów online w Meksyku. Na przykład El Sol de Mexico powołuje się na Światową Organizację Zdrowia, która potwierdziła wczoraj 148 przypadków świńskiej grypy na świecie, z czego do tej pory zmarło siedem osób w Meksyku i jedno dziecko (Meksykanin) w Stanach Zjednoczonych.


Informację o ośmiu ofiarach podaje także portal Yahoo! Mexico, ale - uwaga! - główna odsłona tego portalu informuje, że wirus zabił w Meksyku 152 osoby. Tak, to nie pomyłka! Co innego Yahoo! podaje globalnej społeczności na swojej głównej witrynie, a co innego Meksykanom w lokalnej odsłonie. Jeszcze dalej w dezinformowaniu poszedł CNN, który dziś, powołując się na WHO, pisze o potwierdzonych dotychczas ośmiu śmiertelnych przypadkach na świecie, ale w kolejnym akapicie oświadcza, że z powodu świńskiej grypy umarło ponad 150 osób! Przeczy sobie także Telewizja Polska, która na antenie mówi o 159 zabitych. W internetowym wydaniu TVP jest ich już „prawdopodobnie” 176, ale kilka akapitów niżej możemy przeczytać, że do tej pory WHO potwierdziła 114 zachorowań na całym świecie. Według TVP na świńską grypę zmarło więc do tej pory więcej osób, niż na nią zachorowało. W innym dzisiejszym tekście portal TVP, powołując się na wicedyrektora generalnego WHO Keiji Fukadę, mówi o 114 potwierdzonych przypadkach grypy na świecie, w tym ośmiu zakończonych śmiercią, ale nie podaje już „prawdopodobnej” liczby 176 zabitych. Chyba nie ma skąd ich wziąć?


Paranoja. To słowo aż ciśnie się na usta. Ale na szczęście można natknąć się na oznaki zdrowego rozsądku: „Alarm świńskiej grypy doprowadził do psychozy społecznej w dużej mierze wywołanej przez dezinformację, dlatego zaleca się przestrzegać środki zapobiegawcze zachować spokój i skorzystać z okazji, by pomieszkać z rodziną – pisze Martha Villagrana na meksykańskim portalu NTRzacatesac.

Oczywiście trzeba wspomnieć o wczorajszym podwyższeniu przez WHO stopnia zagrożenia pandemią świńskiej grypy. Powołują się na to wszystkie dzisiejsze media, ale tylko niektóre przytaczają wszystkie argumenty. „Chan (Margaret Chan, dyrektor generalny WHO – przyp. autora) wyjaśniła, że skontaktowała się z Bankiem Światowym, aby wyjaśnić potrzebę udostępnienia zasobów i środków finansowania dla krajów w potrzebie” – pisze dziś meksykańska La Cronica de Hoy.

Oczywiście nie trzeba dodawać, że Bank Światowy pożycza, a nie daje pieniądze. A wczoraj media poinformowały, że WHO kontaktuje się już także z firmami farmaceutycznymi.


Tymczasem w Meksyku głośno jest o pacjencie zero - pierwszej osobie na świecie, która zachorowała na świńską grypę. Głośno o niej, bo właśnie... wyzdrowiała. Żyje i... bawi się bo ma dopiero pięć lat.


Latynoskie media okrzyknęły go mianem „el niño cero” – dziecko zero, ale on tego nie rozumie. - Jestem Edgar Enrique Hernandez, to jestem ja - krzyczy do dziennikarzy. A jego matka, 34-letnia Maria del Carmen Hernandez, wyjaśnia z uśmiechem, że synek ma się dobrze. Mieszkają w La Gloria (Chwała) – biednym pueblu zagubionym na mapie stanu Veracruz, 280 km od stolicy Meksyku. Mały Edgar jest jedynym potwierdzonym dotychczas przypadkiem zachorowania na świńską grypę w tym ponad siedmiomilionowym stanie. Jego gubernator Fidel Herrera wyjaśnia, że choroba Edgara została bezsprzecznie zdiagnozowana jako świńska grypa, ale chłopca wyleczono przez podawanie dostępnych leków.

Zatem nie do końca wszystko wygląda na paranoję. Być może będziemy się obowiązkowo szczepić na uleczalną chorobę i sporo za to zabulimy. Jak zawsze.



wtorek, 28 kwietnia 2009

Jedno zdanie

Dziś tylko jedno zdanie:

http://jednym-zdaniem.blogspot.com

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Świńska gra o miliony

„Świńska grypa zabije miliony” – głoszą dziś pierwsze strony tabloidów. „Polska jest przygotowana na epidemię” – uspokajają poważne dzienniki. Ale zarówno w jednych, jak i drugich gazetach, trudno doszukać się prawdy.

Być może świńska grypa zabije miliony ludzi na świecie. Może się nawet okazać, że nie do końca będzie to przypadkowe, bo kto wie, czy nie jakaś świnia w ludzkiej skórze tę świnię podłożyła, bawiąc się wirusami. Wszystko to może okazać się prawdą, ale teraz jest zupełnie nieważne. Co jest teraz ważne? Fakty. Fakty są teraz i zawsze ważne. Jednak po raz kolejny po prostu ich brakuje.

Na świńską grypę umarło w Meksyku ponad sto osób. Mniej więcej tyle samo ginie na meksykańskich drogach w ciągu kilku dni, ale tym razem kraj ten nie schodzi z czołówek mediów całego świata. Bo to nie meksykańskie auta, ale meksykański wirus może mu zagrozić. Ręka w górę, kto wie, co to znaczy pandemia, ale dziś to chyba najczęściej wypowiadane słowo na naszej planecie. Bo choć nieznane, łatwo się sprzedaje.

Czy jednak na pewno jest aż tak źle, jak słychać dookoła?

Nie mam zielonego pojęcia o wirusach, ale potrafię słuchać. To najlepsze, co można zrobić, gdy się na czymś nie zna – słuchać tego, co mają do powiedzenia inni. Zwłaszcza fachowcy.

Urodzony w Peru Elmer Huerta ekspertem niewątpliwie jest. Zainteresowanych odsyłam tu :
http://www.researchamerica.org/huerta_elmer
- do skrótu jego kompetencji i osiągnięć, a leniwym wyjaśniam, że E. Huerta to amerykański i latynoamerykański guru w dziedzinie zdrowia.

Podczas gdy polskie media ścigają się, kto mocniej uderzy na alarm, doktor Huerta spokojnym głosem wyjaśnia, jak zmniejszyć ryzyko zarażenia się świńską grypą. Choroba ta roznosi się tak samo, jak w przypadku zwykłej grypy – przez kichanie, kaszel i ręce, na których zbierają się mikroby. Dlatego należy używać chusteczek – tym razem już nie tylko przez grzeczność – i myć jak najczęściej dłonie. Według doktora Huerty nie ma teraz niczego ważniejszego od dziesięciu palców każdego człowieka.

Oczywiście to nie przytyk w stronę polskich dziennikarzy. Nie trzeba przecież słuchać ekspertów, by takie rzeczy wiedzieć. Ale czy któryś z naszych żurnalistów zadał sobie pytanie, dlaczego na świńską chorobę umierają Meksykanie, a nie umierają na przykład Amerykanie?

By podnieść atmosferę strachu media informują hurtem o zachorowaniach poza Meksykiem, ale dlaczego – do cholery – inni nie chcą schodzić z tego świata z powodu świńskiej grypy?

- To bardzo dobre pytanie – odpowiedział dziennikarzowi CNN en español (CNN po hiszpańsku) doktor Huerta. I zaraz wyjaśnił, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie umierają, bo występuje tam zupełnie inna odmiana wirusa.

Mamy więc nie jeden, ale przynajmniej dwa rodzaje grypy, z czego tylko jeden zabija. Przynajmniej na razie. Oczywiście polscy dziennikarze nie muszą oglądać CNN, zwłaszcza po hiszpańsku, ale nie zwalnia ich to z obowiązku podawania wszystkich faktów. A te wydają się bardzo istotne. Tym bardziej że – jak wyjaśnia E. Huerta – zabójczy wirus wcale nie zabija i nie musi zabijać wszystkich.

A to niespodzianka! Jakoś nie pasuje do ogólnej teorii groźby światowej epidemii. W tej grze o miliony media nie kwapią się, by skorzystać z pomocy. Pytań do publiczności nie ma, a pół na pół odpada, bo istnieje ryzyko, że odpowiedź nie będzie pasować do przyjętej tezy. Może więc telefon do przyjaciela?

Dzwonię. Do Meksyku.

Eyleen mieszka w Veracruz. Jest prawnikiem i znajduje się dokładnie w tym przedziale wiekowym, który upodobał sobie świński wirus. Mało tego, kilka dni temu była u lekarza. Poszła, bo zachorowała na... grypę. Ale zamiast trafić na cmentarz, wróciła do domu. Cała i zdrowa.

- Ludzie w Meksyku są wystraszeni, bo taką atmosferę wprowadzają media, zwłaszcza telewizja – mówi Eyleen. – Ale nie boją się, bo pomimo wszystko są w stanie realnie myśleć. Wirus zabił osoby, które zgłosiły się do lekarza w bardzo złym stanie i bardzo późno. Liczba chorych wynosi około półtora tysiąca, ale media milczą, że z tej grupy będzie umierać coraz mniej ludzi. Oni po prostu zgłosili się w porę po pomoc i to ich uratuje.

Eyleen mówi dokładnie to samo, co doktor Huerta, choć nie ma takiego CV jak on. Oboje twierdzą, że grypa jest absolutnie wyleczalna pod warunkiem jak najszybszego zastosowania normalnego leczenia. Lekarz wie to z teorii, a Meksykanka z własnego doświadczenia.

Rozmawiając z Eyleen łatwo odnieść wrażenie, że to nie świńska grypa, ale coś innego zaprząta bardziej jej głowę. W ciągu kilku godzin jeden niewidoczny wirus zniszczył reputację ponad stumilionowego kraju. Mówiąc prościej, Eyleen wstydzi się, że cała ogólnoświatowa panika związana jest z Meksykiem – krajem, z którego Meksykanie są bardzo dumni. To musi ich teraz najbardziej boleć.

Nie wiadomo, jak to się wszystko potoczy. Być może grypa zabije jeszcze wiele osób, bo ma je zabić. Być może część państw zamknie swoje granice przed przybywającymi z Meksyku, a inne kraje wprowadzą obowiązkowe szczepienia. Być może Bank Światowy wyłoży miliony dolarów na leczenie kilkuset zagrypionych, choć nie widzi problemu, gdy codziennie na świecie 18 tysięcy dzieci umiera z głodu. Być może to wszystko się wydarzy, ale teraz jest to zupełnie nieważne.

Teraz najważniejsze jest pójście do łazienki i umycie rąk, bo świat wokół nas jest po prostu brudny.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Fotograficzna średnia peruwiańska

Peru nie jest najpiękniejszym krajem, jaki widziałem. Zresztą, co to znaczy piękny kraj? Wszystko to subiektywne jest i nie ma sensu nad tym się rozwodzić.


Ale Peru ma coś, nad czym ciężko przejść do porządku dziennego. Różnorodność. Peru jest tak różnorodne, że czasami ma się wrażenie, że to nie jeden, ale kilka krajów.


Zacznijmy od Limy. Centrum stolicy Peru niczym nie różni się od centrum nowoczesnego miasta. Gdyby Europejczyk znalazł się na Plaza Mayor w Limie, nie wiedząc, gdzie jest, miałby prawo pomyśleć, że to jedno z europejskich miast. Ale wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów od centrum, a sytuacja zmienia się diametralnie. Dwa światy. A im dalej, to kolejne – aż do na przykład dzielnicy Villa El Salvador, która bardziej przypomina poligon po bombardowaniu, niż część kilkumilionowej metropolii.


Im dalej w głąb Peru, różnice są jeszcze większe. W głąb Peru – licząc od wybrzeża, na którym położona jest Lima – mamy sierrę, czyli Andy i selvę, czyli Amazonię. Kolejne dwa, wielkie światy. Różnią się wszystkim. Ludzie tam mieszkający różnią się wszystkim. Zwyczajami, temperamentem, akcentem, a nawet mową. Im dalej od Limy, hiszpański po prostu przestaje być jedynym językiem.


Nie trzeba nawet wyjeżdżać z Limy, by poczuć różnice. Wystarczy włączyć radio i posłuchać na przykład prognozy pogody. W jednej chwili między najgorętszym, a najzimniejszym miejscem w Peru potrafi być 40 stopni Celsjusza różnicy.


Nie da się więc wyciągnąć z Peru żadnej średniej, bo to tak, jakby włożyć jedną rękę do wody, a drugą do ognia. Ale można Peru pokazać. Zdjęciami z tego kraju mógłbym wytapetować niejedno mieszkanie. I jeszcze by coś zostało. To byłby świetny pomysł – wytapetować swój pokój zdjęciami. Ale teraz zrobię z nich inny użytek. Blog. Mój kolejny blog, a właściwie fotoblog. O Peru - kraju, który daje w kość i włazi w serce.


Zatem następny blog. Ja po prostu nie mam innego wyjścia.


Zapraszam serdecznie!




sobota, 25 kwietnia 2009

Moje niebo

Pewnego dnia zaspałem do pracy. Wyleciałem z domu jak z procy, a tu deszcz. Ulewa jak sto pięćdziesiąt. Bardzo łatwo opisać to, co się wtedy czuje z powodu spóźnienia, głodnego żołądka i lecącego na głowę strumienia wody. Bardzo łatwo nazwać wtedy dzień dwoma słowami: do bani.


Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Nie mam pojęcia, co mi strzeliło do łba, że nagle przestałem biec na autobus. Przystanąłem czując, jak deszcz przenika przez ubranie do skóry. Wszystko przestało być wtedy ważne. Czekająca na mnie robota, myśl o chrupiących bułkach na śniadanie i przemoczone buty. Tylko uśmiechnąłem się z tego powodu, bo wszystko to przestało być wtedy ważne.


Podniosłem głowę. Nie zobaczyłem niczego prócz sinoszarych chmur. Stałem jak baran z podniesioną głową, nie mogąc uwierzyć, że to jest tak blisko. I tak łatwo to osiągnąć. Wystarczy tylko zatrzymać się i spojrzeć w niebo. I zrozumieć, co tak naprawdę jest ważnego w życiu.


Od tego dnia patrzę w niebo codziennie. Raz dłużej, raz krócej, ale nie ma dnia, abym nie poczuł tego samego, co czułem wtedy. Gdy deszcz, niczym łzy, obmywał mi twarz.


Kiedy tylko mogę, robię też zdjęcia nieba. Nie wiedziałem, że niebo może mieć kolor, jaki tylko przyjdzie do głowy. Nawet czarny i czerwony. Robienie zdjęć nieba weszło mi już w krew, tak jak patrzenie na nie.


Zapraszam na mój nowy blog. O niebie. A właściwie fotoblog, bo co tu więcej dodawać...


http://foto-sky.blogspot.com


czwartek, 23 kwietnia 2009

Trzęsie nami, że ho, ho!

Po wstrząsach sejsmicznych, których doświadczam w Peru, mam wrażenie, że ziemia trzęsie mi się pod nogami cały czas. Potęguje je świadomość, że tak jest w istocie, bo kula ziemska trzęsie się kilkadziesiąt tysięcy razy w roku.

Okrutna natura daje o sobie znać raz na jakiś czas w postaci trzęsień ziemi? Nic bardziej mylnego. W ciągu roku nasza planeta trzęsie się co najmniej dziesięć tysięcy razy. Może więc lepiej byłoby rozpatrywać sprawę nie pod kątem tego, kiedy Ziemia się trzęsie, ale kiedy się nie trzęsie?

Pomagają w tym aktualizowane na bieżąco i publikowane w internecie raporty. Ten pochodzi z Edinburgh Earth Observatory przy Uniwersytecie w Edynburgu i dotyczy wczorajszych trzęsień na świecie:

Godz. 00:27 – Chile (6,3 stopnia w skali Richtera na głębokości 67 kilometrów pod powierzchnią oceanu), 00:37 – Filipiny (4,6 stopnia, 28 km), 00:53 – Vanuatu (5,8 stopnia, 43 km), 01:16 – Wyspy Kurylskie (4,8 stopnia, 60 km), 01:58 – Morze Banda (4,6 stopnia, 40 km), 01:58 – Morze Banda (4,7 stopnia, 67 km), 05:26 – Wyspy Kurylskie (6,2 stopnia, 150 km), 05:33 – Morze Banda (5,4 stopnia, 35 km), 08:37 – Alaska (5,4 stopnia, 82 km), 09:57 – japońska wyspa Honsiu (5,2 stopnia, 40 km), 12:22 – Czukotka (5,2 stopnia, 10 km), 16:32 – Papua Nowa Gwinea (4,8 stopnia, 69 km), 17:32 – granica peruwiańsko-brazylijska (4,7 stopnia, 616 km), 18:47 – wyspy regionu Filipin (4,9 stopnia, 40 km), 19:41 – Ocean Indyjski (4,6 stopnia, 10 km), 19:45 – Ocean Indyjski (5,2 stopnia, 10 km), 20:08 – Ocean Indyjski (4,5 stopnia, 10 km), 20:18 – Ocean Indyjski (4,7 stopnia, 10 km), 21.10 – Wyspy Świętego Krzyża (5,6 stopnia, 71 km).

Gdyby Ziemia była okrągła, można by uznać ten raport za relację z wielkiego, światowego meczu piłki nożnej. Ale Ziemia okrągła nie jest, więc to raczej mecz rugby. Na szczęście jest on rzadko odczuwany przez widzów.

Czasami jednak widzowie zamieniają się w uczestników, jak to miało na przykład miejsce niedawno we Włoszech (6,3 stopnia w skali Richtera), gdzie zginęło prawie 300 osób. Trzęsienie to należało do silnych. Za największy wstrząs tektoniczny na świecie uważa się trzęsienie ziemi z 1960 roku w Chile (9,5 stopnia w skali Richtera). Wstrząs ten wywołał fale tsunami i osuwiska, w których zginęło trzy tysiące osób. Najbardziej tragiczne w skutkach było trzęsienie ziemi w Chinach w 1556 roku. Według historyków zginęło wówczas 830 tysięcy ludzi.

W wyniku zarejestrowanych dotąd wstrząsów tektonicznych zginęło ponad dwa miliardy osób, co najbardziej niebezpiecznym miejscem na Ziemi czyni… samą Ziemię.

W Peru, gdzie mieszkam, trzęsienia występują bardzo często – kilka lub kilkanaście razy w ciągu miesiąca. Traktowane są jako naturalne zjawisko, niemal jak deszcz. Na południu kraju trzęsień ziemi jest nawet więcej, niż opadów. I – choć trudno w to uwierzyć – są podświadomie wyczekiwane przez ludzi. Dłuższa przerwa w serii mniejszych wstrząsów traktowana jest bowiem jako zapowiedź trzęsienia większego. Lepiej więc, żeby częściej pokropiło, niż zebrało się na porządną burzę.

Mimo to, wstrząsy są i tak bardzo uciążliwe. Pęknięcia ścian i rur wodno-kanalizacyjnych to najczęstsze szkody domowe. Co ciekawe, zniszczenia praktycznie nie występują w budynkach zbudowanych przez Inków i wcześniejsze kultury - pierwotnych mieszkańców tego regionu świata.


W Polsce wstrząsy sejsmiczne notuje się bardzo rzadko. Te odczuwalne – powyżej 4 stopni w skali Richtera – można policzyć na palcach dwóch rąk. Najsilniejsze trzęsienie – powyżej 6 stopni - miało miejsce w 1443 roku z epicentrum w pobliżu Wrocławia. W grudniu zeszłego roku zatrzęsła się ziemia na Śląsku (3,5-3,8 stopnia) oraz w okolicach Słupska, Darłowa i Koszalina (5,3 stopnia). Ostatnie wstrząsy – poniżej 3 stopni – zanotowano pod koniec marca tego roku w Raciborzu.

Przed trzęsieniem nie da się uciec, bo wstrząs trwa od kilkunastu do kilkudziesięciu sekund. Ale bez względu na miejsce, w którym występuje, zasada postępowania jest taka sama: trzeba znaleźć się jak najdalej od zabudowań. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, zwłaszcza gdy jest się w mieszkaniu. Wtedy najlepiej odejść od okien i stanąć plecami do ściany, jak najbliżej drzwi wyjściowych. I czekać.

Po prostu czekać, jaki będzie wynik meczu.

Na zdjęciu: wyłączony z użytku kościół w centrum miasta Ica w południowym Peru; zniszczenia są wynikiem trzęsienia ziemi z sierpnia 2007 roku, w którym zginęło 540 osób.

Źródła: Edinburgh Earth Observatory, Wikipedia

Pierwotna publikacja na: http://www.do.org.pl



piątek, 17 kwietnia 2009

do.org.pl – warto tam być

W internecie powstał kolejny serwis dla dziennikarzy obywatelskich. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że chodzi o pisanie dobrych tekstów na publiczne forum za zupełną darmochę. Tak, jeszcze tacy ludzie istnieją na tym świecie.

Ten nazywa się „Dziennikarstwo Obywatelskie”. Pięknie się nazywa, ale na razie zawartość nie przystaje do nazwy. Serwis istnieje kilka tygodni, ma ponad trzydziestu autorów, ale niewiele ponad sto artykułów. Cieniutko, by nie powiedzieć - cienizna. Ma za to kilkaset, jak nie tysiąc i jeden komentarzy pod tekstami. Część z nich przypomina mi jałowe dysputy z Gadu-Gadu, którego właśnie z tego powodu nie używam od lat. Ani żadnego innego komunikatora do wpisywania mało znaczących słówek nie związanych z tym, co się chce ważnego powiedzieć. Ale na „DO” są też komentarze, które z powodzeniem mogłyby istnieć jako osobne, ciekawe artykuły. Gdybym ja był ich autorem, wybrałbym właśnie taką formę, ale przecież każdy orze jak chce i może.


Jednak mimo wszystko to na razie bardziej „Komentatorstwo Obywatelskie”, niż „Dziennikarstwo Obywatelskie”. Dzieje się tak chyba dlatego, że twórcy serwisu uznali za jedną z najważniejszych spraw wyjaśnienie kim są, a kim nie są, a także zdefiniowanie samego pojęcia „dziennikarstwo obywatelskie” i ubranie go w jakieś idee. Słuszna sprawa, ale nie najważniejsza. Najważniejsze w tym całym interesie jest co innego. Pisanie. Po prostu pisanie tekstów.



Portal jest prywatną inicjatywą kilku osób, którzy sami siebie określają jako „banici”. To akurat mało ma wspólnego z faktami, bo banicja to wygnanie. A tych osób nikt znikąd nie wyganiał. Pisali wcześniej na innych portalach tego typu, ale z różnych powodów sami stamtąd odeszli. Te powody są jednak bardzo ważne. Mają sprawić, że akurat ten portal będzie się różnił od pozostałych. I już się różni. Nie ma na nim ani jednej reklamy. Tak, to prawda. Nic nie wyskakuje, nic nie wskakuje i nagle strona nie robi się czarna. Nic z tych rzeczy. To jedna z największych zalet. Druga jest taka, że tak ma być zawsze. Jak tego dokonać w dzisiejszym świecie? Twórcy portalu planują założyć stowarzyszenie, które stanie się właścicielem witryny i będzie w inny sposób zdobywać pieniądze na opłaty związane z utrzymaniem się w sieci.


Ideą twórców portalu jest stworzenie platformy, która nie będzie związana z żadną korporacją. Co prawda stowarzyszenie samo w sobie jest jakąś tam korporacją, a właściwie korporacyjką z prezesem, sekretarzem i skarbnikiem, ale jestem jak najbardziej za. Innej drogi po prostu nie ma i nie ma się co tego wstydzić. Trzeba nawet zarzucić rozmyślanie o tym, jak połączyć ideę braku korporacji z pomysłem stworzenia stowarzyszenia, które formą korporacji jest. Trzeba po prostu jak najszybciej porzucić szukanie dowodów na istnienie idei. I zabrać się do roboty.


Do pisania. Po prostu do pisania tekstów.


Po tej antyreklamie portalu chcę oświadczyć, że ja także tam jestem. Od kilku dni publikuję na „DO” i ludzie to nawet czytają. Tak, jeszcze są tacy na tym świecie.


Dopóki sił starczy będę tam pisał. Nie moich sił oczywiście, tylko czytelników. Bo jeszcze nie wiedzą o moim defekcie, który nazywa się „nic, co latynoskie, nie jest mi obce”. A właściwie „wszystko, co latynoskie, jest mi bliskie”. Objawia się to tematyką moich tekstów. Będę starał się zapanować nad tą wadą, ale nie mogę obiecać, że się uda. Nawet sobie nie mogę tego obiecać.


Gorąco zachęcam do czytania wszystkich, nie tylko moich, tekstów na tym portalu. I do jego współtworzenia. Jak? Pisząc, po prostu pisząc artykuły. Nie mam w tym żadnego interesu, ale szczerze zachęcam. Bo naprawdę warto pisać. Nawet wtedy, gdy przeczyta to i zrozumie tylko jedna osoba.


A może właśnie dlatego warto...


* * *


Skocz do „DO”: http://www.do.org.pl


Tylko proszę wracać do mnie, na blog!


* * *


Zdjęcie przedstawia fragment zrzutu ekranu z portalem do.org.pl

czwartek, 16 kwietnia 2009

Prawdziwa historia o królu i świniopasie

Od czasu ogłoszenia Machu Picchu jednym z siedmiu ziemskich cudów, Peru bije turystyczne rekordy. Ale to miejsce jest omijane przez niemal wszystkie zorganizowane wycieczki - Cajamarca, a właściwie jedno pomieszczenie w tym mieście. To w nim doszło do wydarzeń, które zmieniły losy Europy, Ameryki Południowej i być może całego świata.

Trudno dziwić się organizatorom wycieczek, że omijają Ca
jamarkę szerokim łukiem. To oddalone o setki kilometrów od głównych szlaków turystycznych miasto w północnej części Peru przegrywa konkurencję z innymi na każdym kroku. Nie obrosło famą jak Cusco, czy Machu Picchu. Nie latają nad nim kondory, jak nad okolicami Arequipy. I nie ma do zaoferowania nawet ułamka atrakcji, które ma Lima. Cajamarca prawie przez cały rok jest cicha i spokojna. Nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że podczas popołudniowej sjesty można usłyszeć latające nad nią muchy.


Ale warto posłuchać tych much i historii, która się tam wydarzyła, by zrozumieć nie tylko przeszłość, ale także teraźniejszość.

Opowieść ma dwóch bohaterów. Pierwszy to Francisco Pizzaro, nieślubny syn hiszpańskiej wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii. Dostępne źródła milczą o jego wczesnym życiu. Wiadomo tylko, że zarabiał na nie pasąc świnie. Drugim bohaterem jest Atahualpa, dwunasty władca Imperium Inków, syn inkaskiego króla i księżniczki z Quito, dzisiejszej stolicy Ekwadoru.

Król i świniopas występują w bajkach, ale tym razem spotkali się naprawdę. Pewnego listopadowego dnia 1532 roku. Właśnie w Cajamarce.

Pizzaro dotarł tam na czele hiszpańskich konkwistadorów po kilku miesiącach od przybicia do Tumbes nad Pacyfikiem – dziś miasta granicznego między Peru a Ekwadorem. Ja pokonałem tę drogę w kilka dni autobusem, nie mogąc wyjść z podziwu nad odwagą i wytrwałością Pizzara i jego kompa
nów. To jedna z najbardziej malowniczych i niebezpiecznych tras w Andach. Wiedzie z plaży na wysokość 2300 metrów nad poziomem morza, wyciskając z każdego pojazdu ostatnie konie mechaniczne. Konkwistadorzy w liczbie około dwustu mieli do dyspozycji niespełna 40 koni. Normalnych, na czterech nogach.

Po dotarciu do Cajamarki ich sytuacja była beznadzie
jna. Znaleźli się w środku obcego państwa, o którym nie mieli żadnego pojęcia. Nie wiedzieli, że do miasta, w którym się zatrzymali, zbliża się kilkudziesięciotysięczna armia z Atahualpą na czele. Historycy wyliczą później, że na jednego Hiszpana przypadało wówczas od stu do czterystu Indian.

Pizzaro nie mógł się wycofać. Nie miał dokąd.
Poza tym odwrót uznano by za tchórzostwo, które nie przystoi bogom, za których do tej pory uważano białych. Dlatego wpadł na pomysł porwania i uwięzienia króla. Zaprosił go do miasta i używając podstępu skłonił, by stawił się w nim bez broni. Było to jedno z najbardziej nieprawdopodobnych spotkań w historii świata. Spotkanie dwóch cywilizacji. Po jednej stronie dwustu Europejczyków ze świniopasem z zawodu w roli szefa, po drugiej - niesiony w lektyce władca najsilniejszego państwa w Ameryce Południowej. Towarzyszyło mu pięć tysięcy nieuzbrojonych żołnierzy. Nierówne siły dwóch światów, ale ze wspólnym mianownikiem. Obaj, zarówno Pizzaro, jak i Atahualpa, nie potrafili... czytać.

Do Inki przemówił dominikanin Vicente de Valverde. Podszedł do niego i wręczając biblię powiedział: „Słuchaj Słowa Bożego”. Atahual
pa zrozumiał to dosłownie. Przyłożył księgę do ucha, a gdy nic nie usłyszał, cisnął nią w duchownego. Pizzaro uznał to za profanację i dał sygnał do ataku.


Bitwa trwała pół godziny. To kolejne nieprawdopodobne wydarzenie. Zginęło cztery tysiące Indian i ani jeden Hiszpan. Rzeź, nie bitwa, w której Pizzaro własnym ciałem zasłaniał Atahualpę przed ciosami swoich kompanów. Chciał go żywego. Hiszpanie więzili go potem przez kilka miesięcy w komnacie, którą można oglądać w Cajamarce. To chyba jedyna na świecie dostępna dla turystów budowla, w której terroryści przetrzymywali swoją ofiarę.


To w niej Atahualpa poznał do końca naturę konkw
istadorów. Chcieli złota. Jak najwięcej złota. Byli tak zachłanni, że Atahualpa sądził, iż nim się żywią. Nie wyciągając wniosków z zasadzki, obiecał im okup. W zamian za wolność jego poddani mieli wypełnić komnatę złotem aż na wysokość wyciągniętej ręki.


Indianie okup zapłacili, ale Hiszpanie Atahualpy nie
uwolnili. Po sfingowanym procesie ochrzcili go i udusili garotą. Potem zdobyli całe królestwo Inków – niemal połowę Ameryki Południowej - i w ciągu trzech wieków wyeksploatowali je doszczętnie. Dzięki temu Hiszpania stała się jednym z graczy na europejskiej arenie. Kto wie, jak potoczyłyby się na niej wydarzenia, gdyby nie bogactwa Inków?

Po co to wszystko piszę? Przecież o historii podboju Ameryki Południowej można poczytać w innych miejscach. Piszę to wszystko, bo nie o podbój kontynentu mi chodzi. O serca mi chodzi. O ich podbój. A właściwie ich kradzież.

W Cajamarce słychać latające nad miastem muchy i własne myśli, które wyjaśniają, w wielkim skrócie, dlaczego Latynosi są tacy nieprzewidywalni. Pizzaro ukradł Inkom nie tylko króla. Zabrał im coś cenniejszego – wiarę w innych i wiarę w dane słowo. Takie są moje odczucia. Dziś ich potomkowie – Peruwiańczycy, Ekwadorczycy i Boliwijczycy są nieufni, choć ich natura jest zupełnie inna. Są gorącymi, otwartymi ludźmi, ale nie ufają ani sobie, ani Europejczykom.

Choć można też powiedzieć, że po prostu nie są już naiwni.

W tekście wykorzystałem informacje z książek, ale nie pamiętam, co było w której. Wymienię więc je ciurkiem: „Podbój Peru” Williama Prescotta, ,,Cajamarca 1532” Andrzeja Tarczyńskiego, „Peru” – kolekcja Gazety Wyborczej oraz ,,Królestwo złotych łez” Zenona Kosidowskiego.

wtorek, 14 kwietnia 2009

W osiem minut dookoła Peru

Kilka tygodni temu niemal prosto z Peru pojechałem „w lubelskie”, a ściślej do Karczmisk koło Kazimierza Dolnego. Piękne okolice, kochani ludzie. Uwielbiam tam przyjeżdżać rozemocjonowany i wyjeżdżać ze spokojem w sercu. Dokładnie tak jest za każdym razem. Ale teraz trochę emocji zastałem na miejscu.


Wygłosiłem dwie prelekcje o Peru dla uczniów Szkoły Podstawowej w Karczmiskach. Dwa razy po 45 minut. Były to moje pierwsze publiczne wystąpienia na ten temat. Stąd nadmiar emocji. Poza tym nie miałem pojęcia, co w dzisiejszych czasach może być interesującego dla uczniów ostatnich klas podstawówki. Nie miałem i nadal nie mam pojęcia, co jest ważne i ciekawe dla tego pokolenia.


Dlatego nie przewidziałem, że dzieciaki będą pytać. A pytały. To było najlepsze, co mogło się wydarzyć się na tych wykładach.


Pytania inspirują do myślenia. Przynajmniej mnie. I z tego myślenia powstał pokaz slajdów, który umieściłem na Youtube – „W osiem minut dookoła Peru”. Tak, w osiem minut. Na więcej w dzisiejszych czasach brakuje po prostu czasu.


Filmik nie powstałby, gdyby nie ta wizyta w szkole w Karczmiskach. Zatem dziękuję uczniom, którzy mnie wysłuchali, a także Panu Dyrektorowi i Pani Basi. Dziękuję za ten spokój w sercu, które mnie ogarnął, gdy od Was wyjechałem.


poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Płakać się chce nad wiosną

Zieleń na drzewach jest w stanie pojawić się w ciągu jednej nocy. Zaobserwowałem to dokładnie między wieczornym, a porannym spacerem. Do tej pory jakoś o tym nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, że świat wokół potrafi zmienić się tak szybko. W jednej chwili.

Zdjęcia tego nie oddają. Na pierwszym jest widok z polskiego balkonu sprzed czterech dni. Na drugim – z tego samego balkonu dziś.


Bardziej podoba mi się ten drugi, ale już tęsknię za pierwszym. Alergikiem jestem. Wiosną i latem kicham, kaszlę, trę zaczerwienione oczy. Pyłki drzew robią ze mnie człowieka, który nie potrafi cieszyć się z wiosny i zieleni. Jeśli już, to przez łzy.

piątek, 10 kwietnia 2009

Wielkanoc: A jeśli to wszystko nieprawda?

Czasami człowiek myśli, że jak w coś uwierzy, to zostanie frajerem. Ale dziś – w Wielki Piątek – daleko do takiego wrażenia. W dniu takim jak ten, zamiast frajerem można poczuć się po prostu idiotą.


Jeśli to wszystko – śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa – jest nieprawdą, można poczuć się nawet skończonym idiotą. Bezpieczniej jest więc nie wierzyć, albo wierzyć troszeczkę, żeby ewentualnie wyjść z tego z twarzą.


No bo jak uwierzyć w śmierć Syna Bożego? Jak w ogóle uwierzyć w Jego narodzenie się z kobiety z krwi i kości? W Jego życie na Ziemi w ludzkim ciele? Ukrzyżowanie można sobie jeszcze jakoś wyobrazić. Świat lubił, lubi i będzie lubił patrzeć na takie wydarzenia. Zatem i śmierć na krzyżu Syna Bożego można jakoś zrozumieć. Ale jak wyobrazić sobie, że ten sam Bóg musiał przedtem jeść i pić, żeby przeżyć normalny dzień? Jak można zaakceptować, że bał się cierpienia, zadawanych razów i opuszczenia? Pocił się. Musiał się myć. Bywał zmęczony. Głowa go bolała. Kichał. Kaszlał. Walczył z popędami. Czasami miał złe chwile.


Jak można wyobrazić sobie Boga, który – jak każdy z nas – wstawał z łóżka lewą nogą?


I w końcu, jak wytłumaczyć, że w chwilę potem szedł do toalety?


To wszystko nie trzyma się kupy. Bóg, który daje ludziom to, co ma najcenniejszego – własnego Syna. Bóg, który wie, co Go spotka, bo nawysyłał się już wcześniej proroków, których po prostu zabito. Miał więc rozeznanie sytuacji. Powinien machnąć na to wszystko ręką, ale nie. Uparł się i jedynego Syna wysłał. Na pewną śmierć Go wysłał.


Ten też nie lepszy. Wiedział, jak skończy. Jak szubrawiec. Gorzej niż morderca. Wodę w wino zamieniał, chleb rozmnażał, zmarłych wskrzeszał, więc mógł to jakoś inaczej rozegrać. Ale nie. Uparł się, że o życiu będzie mówić. Spokojnie mówić. Mądrze mówić. Z sensem, którego się zawsze szuka, ale rzadko się go znajduje. Uparł się, że o człowieku będzie mówić. Nie tym na zewnątrz, ale tym w środku. Zawziął się jak osioł, że o zagubionej godności i sercu pełnym miłości będzie mówić.


Tylko wrogów tym sobie narobił.


A gdy przyszło co do czego, rozłożył ręce. I skonał.


Potem zniknął z grobu, czym jeszcze bardziej zagmatwał sprawę, bo niby udowodnił, że o życie w naszym życiu chodzi. Nie o śmierć. Ale przecież o śmierć w naszym życiu chodzi, o czym w każdej chwili może zaświadczyć najbliższy cmentarz.


Racjonalnie to nie ma sensu. Jak uwierzyć w coś, co nie ma sensu? I to po upływie dwóch tysięcy lat. Ten Bóg, ten Chrystus, ta Śmierć i to Zmartwychwstanie – jakim idiotą zostanie człowiek, gdy to wszystko okaże się nieprawdą!


Czasami, jak dziś, można, a może i trzeba zapytać inaczej:


Co będzie, gdy to wszystko okaże się prawdą?


środa, 8 kwietnia 2009

Ci brudni Latynosi...

Czy Latynosi są brudasami? To bardzo dobre pytanie. Tak jak to, które usłyszałem niedawno w Peru - czy to prawda, że w Polsce trzyma się dzieci w beczkach?

Być może niedługo będzie się można sklonować podczas zakupów w supermarkecie, ale to nadal nie rozjaśni ciemności, w której żyjemy. My się po prostu nie znamy, bo nie chcemy się poznać. Pytanie o beczkę wzięło się stąd, że kiedyś w Peru ktoś coś usłyszał o polskim małżeństwie, które zabijało swoje dzieci i trzymało je w beczkach zamiast kapusty. I takie wyobrażenie Polski już mu w głowie zostało. Kiedyś też ktoś powiedział o Latynosach, że żyją w śmieciach. Więc brudasy i tyle. Zdaje się, że nadal to można usłyszeć i zobaczyć tu i ówdzie. Ludzie są więc przekonani, że tak wygląda Ameryka Południowa.

Też tak myślałem. I na miejscu taki obraz zobaczyłem. Chciałoby się wręcz powiedzieć – Amerykę tonącą w śmieciach. Problem w tym, że nie byłoby to prawdziwe stwierdzenie, tak jak nieprawdziwy jest ten obraz dzieci w beczkach zamiast w przedszkolach.

Na przykładzie Peru wygląda to tak:

Z peryferiami stolica tego kraju ma prawie dziesięć milionów mieszkańców. To ważna informacja, bo zaraz przyda się, by coś sobie wyobrazić. Otóż, gdy wylądowałem w Limie, zacząłem liczyć, ile jest w niej... koszy na śmieci. Wpadło mi to do głowy, kiedy pół godziny trzymałem w ręku pustą puszkę i jakieś papierki, bo nie mogłem znaleźć wokół żadnego kubła.

W pierwszym dniu naliczyłem ich trzy. Po tygodniu dziewięć. Nie żeby w jednym miejscu, bo przez ten czas przejechałem turystycznie Limę niemal wzdłuż i wszerz. Po siedmiu dniach w milionowej metropolii naliczyłem dziewięć koszy na śmieci. Wszystkie w ścisłym centrum, gdzie trafia się najwięcej takich, jak ja. Co chcą wyrzucać śmieci do kosza.

Reszta nie ma takiego zamiaru. Nie ma takiego zwyczaju. I nawet nie ma takiej ochoty. Reszta ludzi wyrzuca śmieci w najprostszy z możliwych sposobów. Pod siebie, za siebie lub przed siebie. Ewentualnie na bok.

No dobrze, to są śmieci miejskie. A co z domowymi? Śmieci domowe pakuje się w foliowe torby i o określonej porze wystawia koło najbliższego skrzyżowania lub w inny umówiony punkt. Tam o określonej porze pojawiają się zbieracze. Występują oni także w Polsce, więc nie ma co ich tu szerzej przedstawiać. Trzeba jednak dodać, że w Peru mają łatwiej, bo nie muszą nurkować do wnętrza kubłów, bo wszystko leży na ziemi. Potem pojawiają się okoliczne psy. Gdy najedzą się tym, co znajdą w odpadkach, ustępują miejsca kotom. I dopiero po nich przyjeżdża śmieciarka. Wszystko jest już wtedy przebrane, ale jeszcze nieposegregowane. Robi to obsługa pojazdu. Szkło, aluminium i papier wrzuca do worków, a resztę do wnętrza śmieciarki.


Nie wiem, czy to najtańsza i najskuteczniejsza forma segregacji odpadów. Ale na pewno nie ma w sobie nic ze ściemniania. W Polsce często zdarza mi się wrzucić butelki do papieru, bo kontener na szkło jest przepełniony. Po prostu ściemniam, że dbam o środowisko, a firma wywozowa ściemnia, że wszystko jest w porządku.

Wróćmy do Peru. Mamy tam walające się po ulicach śmieci, w których przebierają watahy psów i kotów. Czy to wszystko śmierdzi? Jak najbardziej śmierdzi, ale co w życiu nie śmierdzi? W Polsce na przykład śmierdzi mi zsyp w wieżowcu. Zsypu nikt nie umył od czasu wybudowania osiedla, czyli od 30 lat. W Peru też śmierdzi, ale nie tak długo. Śmieci z ulic i chodników wywożone są tam bowiem codziennie.

Nie chcę przez to powiedzieć, że w Peru jest lepiej. Absolutnie nie. Jest inaczej. Nie jest sterylnie - tak, to dobre słowo. Nie jest tak sterylnie, że aż nie można od tego oddychać. Tak, to dobre skojarzenie.

Natomiast zupełnie inaczej Peruwiańczycy podchodzą do higieny osobistej. Za wyjątkiem czarnoskórych (Murzyn-brudas to jeden z największych mitów w tej dziedzinie) nie spotkałem nigdy ludzi, którzy tak o nią dbają, od mycia rąk poczynając. Dlatego to nie ja im, ale oni mi przypominają: umyj ręce, bo zaraz będziemy jeść; umyj ręce, bo przed chwilą głaskałeś psa; umyj ręce, bo trzymałeś w nich pieniądze. Wstyd mi, gdy o tym nie pamiętam.

Odreagowuję w Szkocji. Pełnej sterylnie czystych ulic, biur, banków i urzędów. Nawet jeden śmieć się nie prześliźnie. Odreagowuję patrząc na bilboardy zachęcające do... mycia rąk. Bo to nie w „brudnym” Peru, ale w „czystej” Szkocji ludzie częściej zapadają na choroby wywołane ich niemyciem.

Ech, ci Latynosi... Takie zamieszanie w głowie robić!

wtorek, 7 kwietnia 2009

Precz z postanowieniami!

Wczoraj wyczytałem, że codzienne bieganie przez godzinę może wydłużyć życie o dziesięć lat. Uwielbiam takie wyliczenia. Zawsze da się do nich dodać swoje trzy grosze. W tym przypadku wyszło mi, że gdybym biegał przez następne trzydzieści lat, żyłbym nie o dziesięć, ale o osiem i pół roku dłużej, bo pozostałe osiemnaście miesięcy spędzę na... bieganiu.


W sumie jednak to się opłaca, więc dziś zacząłem biegać. I po pierwszych krokach zastanawiać się, jak szybko przestanę.


W Peru jest za gorąco na bieganie, ale i z upałem można się tam jakoś zmierzyć. Najgorszy jest kurz. W Limie tylko centrum jest od niego wolne. Im dalej od Plaza Mayor tym gorzej. Właściwie wszystko to, co dalej od centrum Limy, jest jednym wielkim kurzem. Skąd się tam bierze? Ze wzgórz przylegających do metropolii. Na własny użytek nazywam je wulkanami, ale los cerros nimi nie są. Nie mają kraterów, ani lawy w środku, ale bez przerwy dzielą się z miastem tym, czego mają najwięcej – piaskiem i jakimś bliżej nieokreślonym rodzajem mgły-kurzajki.


Villa Maria del Triunfo, gdzie mieszkam, jest chyba najgorszym miejscem do biegania w Limie. Właściwie najgorszym ze wszystkich najgorszych miejsc, które widziałem.


– To niebo i piekło w tym samym miejscu i tylko godzina jazdy autobusem od centrum – mówią o tej dzielnicy rdzenni mieszkańcy. Mówią to z dumą, ale biegają nieliczni. Ci, których spotykam, robią to wokół parku przy kościele, który z polskiego punktu widzenia absolutnie parkiem nie jest. Co tu dużo tłumaczyć, lepiej to zobaczyć.


Nie wiem, czy moi sąsiedzi w Limie mają rację, bo nie byłem jeszcze ani w niebie, ani w piekle. Jeśli jednak to prawda co mówią, nie zdziwię się, gdy Święty Piotr lub Lucyfer okażą się sprzątaczami z miotłami w rękach. Villa Maria utonęłaby w kurzu, gdyby nie systematyczne sprzątanie. A i to nie przynosi efektu. W takich warunkach – w kurzu, który zatyka nos, usta i przykleja się grubą warstwą do spoconego ciała - bieganie to po prostu katorga. By nie powiedzieć pokuta.


W Szkocji biega się więcej. Nawet w deszczu. Szkoci to twardzi ludzie. W styczniu, gdy temperatura na zewnątrz nie przekracza kilku stopni, niektórzy z nich chodzą w sandałach i krótkich spodenkach. W marcu, gdy robi się nieco cieplej (z polskiego punktu widzenia nadal jest zimno), można natknąć się na dzieci brodzące boso w kałużach i matki, których absolutnie to nie przeraża. Wręcz przeciwnie, bo Szkoci hartują się od urodzenia. Nie mają innego wyjścia.


W Edynburgu, jak w Limie, także biega się po parkach, które parkami nie są. Ale za to w sterylnych warunkach. Wiatr wywiewa wszystko. Pyłki, śmieci, kurz – wywiewa wszystko, co w biegu może przeszkadzać. Czasami wywiewa nawet samych biegaczy.


Mnie nie wywiewa, bo nie daję na to szansy. Deszcz, wiatr, kurz - zawsze znajdzie się powód, by nie biegać. Dziś dodałem do tego jeszcze jeden – postanowienia. Tak, postanowienia o bieganiu powodują, że biegać w ogóle nie zaczynam.


Postanowienia mają wielką zaletę. Uspokajają sumienie. I to jeszcze jak! Jak sobie postanowię, że coś zrobię, od razu czuję się lepiej. Jak sobie postanowię, że zacznę biegać, od razu widzę się na mecie maratonu. Piękna rzecz te postanowienia, tyle tylko, że nieskuteczna.


Dlatego dziś zacząłem biegać bez postanowienia, że będę biegać. Po prostu wstałem, ubrałem się odpowiednio i poszedłem do parku. Polskiego parku, zielonogórskiego, ale nie zauważyłem różnicy między nim a parkiem szkockim i peruwiańskim. Nie chciałem zauważyć. Chciałem tylko sobie pobiegać.


Co będzie jutro? Już nie robię takich postanowień, ale zakładam, że też wstanę i ubiorę się...


Kurczę, to bieganie naprawdę się opłaca!


sobota, 4 kwietnia 2009

Źródełko z lasu

Zielona Góra lasami stoi. W jednym z nich płynie strumyk, do którego bije źródełko. To nie jest zwykłe źródełko, bo poza zaopatrywaniem strumyka zaopatruje w wodę także zielonogórzan, którzy z kanistrami w rękach łączą spacer po lesie ze stanowczym „nie” miejskim wodociągom. Herbata na wodzie z lasu ponoć smakuje lepiej niż na tej z rur. Że też Unia jeszcze na to pozwala?

Pierwszy raz zobaczyłem to źródełko ćwierć wieku temu, gdy biegałem jeszcze w trampkach. Już nie biegam, ale dziś trampki założyłem. Chińskie, kupione w Peru. I heja... do źródełka.

Jako chłopak trafiałem tam z zamkniętymi oczami. Przez krzaki, na szagę. Teraz szerokie ścieżki, oznaczenia na drzewach, hałdki śmieci, a miejscami nawet żużlowa nawierzchnia tam prowadzi. Ale i tak zabłądziłem.



Bardzo dobrze, że zabłądziłem. Zgubiłem drogę, by odnaleźć coś innego.

Trochę wiosny, bo już kwitnie.



Trochę lata, bo rośnie w słońcu.


Trochę jesieni, bo jeszcze nie wszystko zielone.


I trochę zimy, bo już za gorąco w łepetynie było.

Nie ma do tego zdjęcia, bo o tym będzie za chwilę.

Jedną z różnic między Polakiem a Peruwiańczykiem jest to, że Polak las widzi i po nim łazi, a Peruwiańczykowi oczy wylezą, ale lasu nie zobaczy. Za wyjątkiem dżungli amazońskiej oczywiście, do której jednak oprócz półnagich tybulców i Wojciecha Cejrowskiego nikt rozsądny nie wchodzi. Normalny Peruwiańczyk o lesie takim jak polski nawet nie zamarzy, bo żeby pomarzyć trzeba mieć w głowie jakiś obraz. A tu nic. Pustka. Pustynia. Czasami co najwyżej lasek kaktusowy.



Teraz już można pomarzyć o takim lasku. Bo obraz w głowie jest. Ale najpierw wyjaśnić trzeba, skąd wziął się w niej ten upał?

Z myślenia się wziął. Z napinania się. Z zastanawiania się nad sprawami, które powinny płynąć własnym nurtem. Ot tak, jak ten leśny strumyk.


Marysia jest Polką, ale obecnie bez dostępu do lasu. Także tego kaktusowego. Mieszka w Szkocji – w miejscu, gdzie z reguły albo wieje, albo pada, albo wieje i pada jednocześnie. Na Marysię zawiało, a właściwie przywiało. Pytania jej przywiało. Marysia chce wiedzieć. Wszystko. O sobie, o facetach, o miłości, o zdradzie, o cierpieniu, o przyjaźni, o smutku, o radości, o szczęściu i o innych równie ważnych sprawach, które uciekają jej przez palce. Bo Marysia – parafrazując historię innej słynnej Marysi – chce znać dokładną zawartość życia w życiu.

Nawet gdyby Marysia miała dostęp do lasu i tak by tam nie poszła. W lesie nie ma internetu, do którego Marysia mogłaby się przywiązać po odwiązaniu się od tego domowego. Jest więc szansa, że to przeczyta i wstąpi do lasu poniżej. Co prawda odpowiedzi w nim nie ma, ale jest na przykład strumyk. W realu można zanurzyć w nim palce i poczuć jak przepływa przez nie woda, a nie ważne sprawy. I przypływa z nim spokój. Wirtualnie to niemożliwe, ale mimo to zapraszam do lasku na Youtube. Po obraz, a nawet fonię. Zapraszam każdego, kto boi się zabłądzić i nigdy nie dotrzeć do celu.

Pozostali sio sprzed monitora! Do prawdziwego lasu...




piątek, 3 kwietnia 2009

Wyścig do szczęścia

Dziś, po prawie pół roku, odwiedziłem w Polsce sparaliżowanego kolegę. Nadal choruje na stwardnienie rozsiane, cały czas trzeba go karmić i w dalszym ciągu nie zrobił ani jednego kroku ze swojego inwalidzkiego wózka. Ale wyprzedził mnie. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale przez te sześć miesięcy zaszedł dalej, niż ja.


Prawie cały ten czas spędziłem w Ameryce Południowej. Znów pokonałem ponad 20 tysięcy kilometrów, by znaleźć swój spokój. Wynająłem mieszkanie w Peru, by znów być jak najbliżej pragnień. I raz jeszcze napisałem tysiące słów, by pozbyć się tego, co stoi na przeszkodzie do ich spełnienia.


Nie spełniły się. Być może za mało pisałem, albo pomyliłem Peru z innym krajem.


Paweł był przez tydzień w szpitalu. Resztę czasu spędzał na dwa sposoby. Albo leżał w swoim łóżku wyposażonym w mechanizm do walki z odleżynami. Albo przesiadywał na wózku, który w żaden sposób nie uwalnia go z czterech ścian pokoju na czwartym piętrze. Tylko raz przesadzono go do urządzenia stawiającego do pionu – ponoć nowości na rynku ulepszania życia niepełnosprawnych.


Nie napisał niczego. Także wtedy, gdy do domu przyszedł notariusz, by stworzyć dokument, w którym Paweł dał rodzicom zgodę na załatwianie wszelkich spraw urzędowych w jego imieniu. Nie był w stanie utrzymać w palcach długopisu, więc zamiast podpisu zostawił na papierze odcisk kciuka zamoczonego w tuszu.


Ale potem tym samym kciukiem wystukał jedno zdanie na klawiaturze komputera. Tylko jedno. Zajęło mu to tyle czasu, co mi te tysiące słów. Ojciec Pawła wydrukował to zdanie i powiesił nad jego łóżkiem.


Paweł zna je na pamięć, ale nie mógł mi niczego powiedzieć, bo właśnie złapał go paraliż szczęki. Do tej pory nie miałem bladego pojęcia, że jest coś takiego, a tym bardziej jak wygląda. Ale teraz już wiem, że taki paraliż więzi myśli, bo unieruchomiona szczęka nie zamienia ich w słowa.


Musiałem więc sam przeczytać to, co Paweł wystukał na klawiaturze swym najbardziej sprawnym palcem.


„Jestem całkiem zdrów i sprawny, silny, życzliwy, zrównoważony, uśmiechnięty i szczęśliwy”.


Przez chwilę obaj mieliśmy sparaliżowane szczęki. Jemu przeszło szybciej i zanim znów słowa uwięzły mu w gardle zdążył powiedzieć: - Męczę się, gdy jestem nieszczęśliwy.


To było dziś. Znamy się ponad 20 lat, ale dopiero teraz to do mnie dotarło. Paweł jest szczęśliwy, bo tak postanowił. Tak postanowił, bo męczy go, gdy jest nieszczęśliwy.


A ja?


Ja męczę się, żeby być szczęśliwy.