środa, 17 czerwca 2009

Bajka pierwsza: Ojciec

Zagmatwane to wszystko. Oprócz narodzin i śmierci nic w życiu nie jest pewne. Nic nie jest jasne. Pogubić się można na każdym kroku. A im dalej w las, tym ciemniej. Kim jestem? Dlaczego istnieję? Na co ta planeta? Po co życie? Kto to wszystko wymyślił i zrobił, jeśli ktokolwiek cokolwiek kiwnął w tej sprawie palcem?


Badacze doszli już do wielkiego wybuchu, naukowcy dzielą geny na czworo, a teolodzy i racjonaliści doszukują się w tym zgodności z tym, co głoszą. Setki odpowiedzi, tysiące informacji, miliony słów nas otacza. Tylko że nadal nic nie wiadomo. A im dalej w las, tym łatwiej się zgubić. Coraz trudniej odnaleźć ścieżki do Boga.


Ale gdybym to ja był Nim, gdybym to ja był Bogiem, zagmatwałbym wszystko jeszcze bardziej. Tak namieszał, tak poprzemieniał, tak napsocił, żeby nikomu nawet przez myśl nie przyszło trafić zbyt wcześnie na mój ślad. Co to byłaby za frajda odnaleźć mnie tak szybko? Żadna. Także dla szukającego. Gdybym to ja był Bogiem, wszystko uczyniłbym wielką tajemnicą. A potem co rusz dawał wskazówki, by każdy na swój sposób mógł ją rozwiązać.


Gdybym to ja był Bogiem, właśnie tak bym wszystko urządził. Dlaczego akurat tak?


Każdy ojciec chce, aby jego dziecko było takie, jak on. Podobne do niego. Ale tylko mądry ojciec nie stara się upodobnić do siebie dziecka na siłę. Bawiąc się w lesie z synem w podchody mądry ojciec tak oznaczy ślady, by ten sam wszystko zrozumiał i go odnalazł.


Jestem katolikiem i wierzę w Boga Ojca. Nie dlatego, że muszę, bo tak zostałem ochrzczony i wychowany. Ale dlatego, że chcę. Wielu ludzi wierzy w kogoś, albo coś innego. Inni nie wierzą w nic. Ale tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Każdy dostał jakąś opowieść i robi z nią to, co uważa za stosowne. Każdy dostał jakieś znaki.


Czy gdybym urodził się gdzieś indziej, byłbym muzułmaninem? Pewnie tak, ale do czasu odkrycia opowieści o Bogu Ojcu. Czy ta opowieść jest lepsza? Nie wiem. Nie znam się na teologii, ale znam się na sobie. Opowieść o Bogu Ojcu bardziej do mnie przemawia, niż cokolwiek innego.


Ta opowieść ma dla mnie sens.


Bóg tworzy człowieka i daje mu Ziemię we władanie. – Uczyń ją sobie poddaną – mówi, ale nie narzuca się ze sposobem, w jaki należałoby to zrobić.


No to człowiek czyni. Tak, jak mu się wydaje. I od razu pojawia się cierpienie, łzy, niezrozumienie, podziały, ból i wszystko to, czego człowiek nie chciałby robić, ale robi.


Bóg drapie się po głowie. – Coś temu człowiekowi nie wychodzi, więc trochę mu pomogę.


I wysyła proroka.


Człowiek proroka zabija.


Bóg drapie się znowu. Wnet następny prorok gotowy do drogi. Zanim dociera do celu, człowiek go zabija.


I następny, i następny... Latka lecą, a człowiek coraz lepiej radzi sobie z prorokami zsyłanymi na Ziemię.


Gdybym ja był Bogiem, w tym momencie przestałbym drapać się ręką po głowie, tylko machnąłbym nią. – A dajcie mi święty spokój! Róbcie, co chcecie – tak bym rzucił na odchodne.


Ale Bóg tego nie robi. O co Mu chodzi? Cierpliwy? Nie. Uparł się. Jak osioł. Zaparł się rękami i nogami, jakby koniecznie chciał dać jakieś dodatkowe wskazówki, rozświetlić ciemność, rozrzedzić las. Wszystko wygląda tak, jakby mu na tym zależało, choć w dalszym ciągu nie chce się z niczym narzucać.


Wszystko wygląda tak, jakby zależało mu na człowieku. A tak po imieniu? Na mnie. Jakby na mnie Mu zależało.


Myślę o tym za każdym razem, gdy dotykam czoła, czyniąc znak krzyża. Czuję tę historię w swoich palcach, jakbym to ja był jej bohaterem i sprawcą. Jakby to o mnie w niej chodziło.


A gdy cierpliwość Boga Ojca przenika w ten sposób do mojej głowy i zaraz dotknę palcami swej piersi, wiem, że ta historia dopiero się zaczyna. Bo zaraz Bóg Ojciec, nie pomny przeszłości, wyśle do mnie nie kolejnego proroka, tylko tego, kto jest dla Niego najcenniejszy. Własnego Syna.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Trzy bajki

Ślizgam się tutaj. Po różnych tematach skaczę jak z kwiatka na kwiatek, nawet nie dotykając tego, co naprawdę ważne. A co jest ważne? Bóg jest ważny lub to, że Go nie ma. To jak z Nim jest? Rozczaruję nawet samego siebie. Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia, czy Bóg istnieje.


Gdybym potrafił udowodnić, że Bóg jest lub Go nie ma, byłbym bardzo bogatym człowiekiem. Nagroda Nobla? Rozchwytywane książki? Kariera naukowa? Pewnie nie byłoby z tym problemu. Ale nie wiem, jaka jest prawda. Dowiem się kiedy indziej. Gdy umrę.


Nie wiem, czy Bóg istnieje. Ale wierzę w to. Nie wiem, czy na Biegunie Południowym żyją pingwiny. Ale wierzę w to. Nie wiem, czy mój przyjaciel dojedzie szczęśliwie do celu podróży. Ale wierzę w to. Wierzę w wiele rzeczy, których nie widziałem i nigdy nie zobaczę.


Jestem katolikiem. Zostałem ochrzczony jako niemowlak. Jako dziecko chodziłem na wagary, zamiast na religię. Potem jakiś czas byłem wierzącym, ale niepraktykującym. Następnie praktykującym, ale niewierzącym. Bycie ateistą zajęło mi kilka lat. A teraz wierzę. Po prostu wierzę. I niech już tak zostanie.


Czy to ważne wyznanie? Tak, bo podobnie jak inni katolicy chodzę do kościoła i z reguły w nim przysypiam. Nudzę się nie mszą, ale tym, jak i co mówi ksiądz, który ją odprawia. Nie chodzę do kościoła dla księdza. Chodzę dla siebie, dlatego nie chciałbym w nim przysypiać. Wygodniej robi się to w domu na kanapie.


Nie tylko ja w kościele przysypiam. Część tnie komara, inni ziewają, jeszcze inni po prostu się nudzą. Czasami nawet i ksiądz zdrzemnie się chwilę. A wszyscy siedzą jak na tureckim kazaniu, uśmiechając się dopiero, gdy jest już po wszystkim. Gdy z kościoła wychodzą.


To nieprawdopodobne, jak smutni ludzie do kościoła wchodzą i jak weseli z niego wychodzą.


Odbębnione?


Spełniony na siłę obowiązek?


Tak to wygląda z boku, choć istnieją duchowni, którzy potrafią porwać serca tym, co i jak mówią. Istnieją tacy duchowni, ale tak się jakoś dziwnie składa, że zawsze w innej parafii.


Do czego zmierzam? Do opowieści. Wierzę w istnienie Boga, bo wierzę w opowieść o Nim, a którą księża opowiadają tak, żebym usnął. Żebym nie pojął. Opowiadają tak, jakby coś na siłę reklamowali, albo stwierdzali niezmienny stan wiary. Pudłują prawie za każdym razem, bo stan wiary ciągle się zmienia. To rzeka. Raz rwąca, raz spokojna. Płynąc z nią, czasami wierzy się jak dziecko, a czasami wątpi jak starzec.


W moim przypadku księża pudłowali tak celnie, że nie pojąłem nawet znaku krzyża. Co tak naprawdę on oznacza? Czym jest Trójca Święta? Całe życie nie miałem o tym pojęcia. Znak krzyża robiłem ręką automatycznie. Dam sobie uciąć tą samą rękę, że nie byłem w tym osamotniony. Bo w tym automacie nadal o religii mamy mniej więcej takie samo pojęcie, jak o działaniu pralki automatycznej.


Znak krzyża zrozumiałem wtedy, gdy pomyślałem o nim, jak o opowieści. A właściwie trzech opowieściach. Gdy pomyślałem o nim jak o historii Ojca, Syna i Ducha. Trzy historie na mojej dłoni, które najpierw kładę do głowy, gdy dotykam palcami czoła. Potem kieruję do serca, kiedy sięgam nimi do swej piersi. A na końcu umieszczam wszystko na swoich barkach. I mówię: amen. Niech tak się stanie.


Opowiem tutaj te trzy historie. Można nazwać je bajkami, bo to właściwie są bajki. Tak, jak życie można uznać za bajkę. Opowiem te historie tak, jak opowiadam je sobie. Jak o nich myślę za każdym razem, gdy czynię znak krzyża.


Opowiem tutaj to wszystko. Mam nadzieję, że nie uśniesz od tego, Czytelniku. Obiecuję, że będę się streszczał.


środa, 10 czerwca 2009

Miłość po hiszpańsku

„Od zawsze” uwielbiam twórczość Mickiewicza. I do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, ile się koleś musiał namęczyć, by wyrazić wszystko tak, jak to wyraził. A przy okazji namęczyć też potomnych. Gdyby żył, powiedziałbym mu: Adaśku, może jednak lepiej było nauczyć się hiszpańskiego?


Hiszpański jest językiem magicznym, bo po hiszpańsku można na przykład powiedzieć „kocham cię” osobie, której się nie kocha. I nie będzie w tym nieprawdy.


Wszystko za sprawą słówka „querer”, które oznacza to samo, co „amar”, czyli „kochać”. Ale nie do końca to samo.


W języku polskim „kochać” można tylko raz. To wyjątkowe słowo na wyjątkowe okazje. Matka kocha dziecko. Mąż kocha żonę. Dziewczyna kocha chłopaka. I wszyscy to mówią – „kocham cię”. Mówią, ale mają niedosyt. Bo za mało mówi się, że się kogoś kocha. I za mało słyszy się, że się jest kochanym.


Dzieje się tak, bo czasami nie wypada. Jakoś tak niezręcznie jest powiedzieć komuś, że się go kocha, jeśli obok stoi ktoś, kogo się nie kocha. Ktoś obcy. Chłopak nie mówi zatem „kocham cię” narzeczonej w tramwaju, bo a nuż, widelec, jeszcze ktoś usłyszy? Choć przecież chciałoby się, aby cały świat to wiedział... W języku polskim nie przewidziano takich sytuacji. Więc te zakochane biedactwa w tramwaju tylko szepcą, albo milczą, gapiąc się w swoje oczy.


Choć kochamy kogoś bardzo, nie mówimy mu tego, gdy wychodzimy z domu, a on, czy ona idzie właśnie do toalety. Głupio tak wtedy palnąć „kocham cię”.


Chyba nawet o tym nie wiemy, ale nie mówimy „kocham cię”, by nie zmniejszyć siły i wartości tych słów. Nie wypowiadamy ich zbyt często, by zachować je na specjalne okazje. Na przykład gdy ktoś ma urodziny. Powiemy mu wtedy, że go kochamy i będzie miało to wielką wartość. Słowa te przydają się także w chorobie, głębokim smutku i wielkiej radości. Ale nie przydają się, gdy na przykład matka odprowadza syna do szkoły. Choć oboje się kochają i chcieliby to wyrazić, nie robią tego wtedy. Bo siara. Chłopak stoi przecież wśród kolegów z klasy i byłoby mu wstyd mówić przy nich „kocham cię”. Nawet do matki. A ona to rozumie i tylko macha ręką na pożegnanie.


Nie mówimy też „kocham cię” do przyjaciela, bo przecież to, co czujemy do niego, miłością nie jest. I nie jest też tylko sympatią. Co więc mówimy przyjacielowi? Nic. Kompletnie nic, bo w języku polskim nie da się krótko wyrazić tego, co do niego czujemy. Nie mówimy także nic, bo może mógłby zrozumieć „za bardzo” – że go kochamy lub „za mało” – że go lubimy?


Taki jest ten nasz kochany język polski. Trzeba w nim nieźle główkować lub czekać na okazje, by powiedzieć proste „kocham cię”.


W języku hiszpańskim „kochać” można wiele razy. I nie trzeba do tego ani kombinowania, ani też specjalnych okazji.


Po hiszpańsku powie się „te amo” we wszystkich tych intymnych chwilach, w których polskie „kocham cię” pasuje. Powie się „te amo”, gdy jest to miłość „na zawsze”. Wielka jak ocean, którego nie widać. Ale po hiszpańsku powie się też „te quiero”, czyli także „kocham cię”, ale „na teraz”, w tej właśnie chwili. W miejscach, w których jesteśmy.


Po hiszpańsku w tramwaju chłopak powie głośno do swej lubej „te quiero”, czym wyrazi jej swą miłość właśnie teraz. Właśnie w tym wagonie, wśród tylu ludzi. A oni uśmiechną się z serca słysząc te wyznanie.


Do męża siedzącego w łazience wychodząca z domu żona krzyknie „te quiero”, a on odpowie tak samo. Czując, że miłość można wyrażać w każdej chwili. Nie tylko podczas kolacji przy świecach, gdy używa się czasownika „amar”.


Po hiszpańsku matka żegnająca synka pod szkołą także powie mu „te quiero”, a on odpowie i uśmiechnie się. Tak jak koledzy, których matki powiedziały im rano to samo, pakując drugie śniadanie do tornistra.


I w końcu po hiszpańsku powie się „te quiero” osobie, której nie kochamy, ale która jest dla nas wyjątkowa. Powiemy tak na przykład przyjacielowi. Przy każdej okazji. Nawet codziennie. A on odpowie tym samym i nikt nie będzie się w tym doszukiwał miłości zarezerwowanej dla miłosnych związków.


Taki jest ten hiszpański. Powiedziałem wcześniej „magiczny”? Chyba nie. Jest „normalny”. Bardziej normalny niż język polski.


I gdyby Mickiewicz hiszpański znał, pewnie nie męczyłby tak bardzo siebie i innych. Tylko napisał wprost o uczuciach. „Pan Tadeusz” byłby wtedy chudszy i bardziej zrozumiały, bo jego bohater powiedziałby do Zosi „te amo”, a do Telimeny „te quiero”. A nie brnął przez to wszystko w kilku księgach.

wtorek, 9 czerwca 2009

Mam tylko chwile na życie

Życie składa się z drobnostek. Jedna chwila wystarczy, by spóźnić się kilka lat. Jakiś detal, by przyjść za wcześnie. Szczegóły potrafią odmienić wszystko, choć rzadko się to zauważa i kojarzy ze sobą. Bo i po co? Tylko stresów by się człowiek nabawił, gdyby o tym myślał.


Jednak czasami warto to zrobić. Pomyśleć o tych drobnostkach i połączyć ze sobą. Rzadko wychodzi z tego coś zrozumiałego. Z reguły wychodzi chaos i wielkie oczy na tajemnicę, którą jest życie. Ale wtedy łatwiej jest je zrozumieć.


U mnie było tak z Peru. Po jakiego kija tam pojechałem? Ani ze mnie amator plaż, choć na peruwiańskim wybrzeżu jest ich mnóstwo. Nie mam smykałki do wspinaczki górskiej, co mógłbym realizować w Andach. Ani też nie ciągnie mnie, jak wilka do lasu. W tym przypadku amazońskiego. No to dlaczego?


Przez chwilę. Przez jedną chwilę tam pojechałem i już zostałem. Chwilę, która się wydarzyła i trwała niecałe cztery minuty.


Obudziłem się wcześnie rano do pracy. W Edynburgu. Przed szóstą było, więc zrobiłem sobie mocnej kawy. Usiadłem z nią przed komputerem przejrzeć pocztę i co ciekawego ma dla mnie wujek Youtube. I to wtedy ta chwila wyskoczyła. A właściwie piosenka. Jedna piosenka, która kazała mi do Peru pojechać.


Nie znałem wtedy prawie w ogóle hiszpańskiego. Nic z tej piosenki nie rozumiałem. Zresztą słowa nie były dla mnie ważne. Na słuch i wzrok wyszło mi, że piosenka jest o miłości. Tak to czułem, bo wtedy – przez tę krótką chwilę – zdążyłem się w Peru zabujać. Na odległość.


No i pojechałem. A tam dupa zimna. Mało co zgadzało się z załączonym obrazkiem. Co ja gadam? Nic się nie zgadzało! Nie było we mnie niczego, co mógłbym porównać do tej chwili, gdy z kawą w ręku słuchałem tej piosenki po raz pierwszy.


Były tylko pytania, a pierwsze z nich brzmiało: - Kuźwa, co ja tutaj robię?


A teraz? Teraz takich pytań sobie nie zadaję. Bo wiem, że bez chwil i szczegółów, które tylko czasami dostrzegam, życie nie miałoby sensu.




Gloria Estefan - Hoy (Dziś):


Mam zaznaczone na piersi każdego dnia,

że czas nie pozwolił mi tu być.
Mam wiarę, która dojrzewa.

Idzie ze mną i mnie leczy, odkąd poznałam ciebie.


Mam zgubiony ślad między twoim i moim cieniem.

Który nie pozwala mi kłamać.

Jestem monetą w fontannie.

Ty – moim marzeniem.

Moim pragnieniem, by ożyć.


Mam ten sam poranek i akwarelę pragnącą

zobaczyć cię malującego na niebiesko.
Mam twoją miłość i twoje szczęście.
I stromą dróżkę.
Mam morze po drugiej stronie.
Jesteś moją północą i moim południem.


Dzisiaj zobaczę cię znowu.
Okryję się w twoje ubranie
Szeptaj do mnie w ciszy,
gdy do mnie przyjedziesz.
Dzisiaj znów cię zobaczę.

Rozweselę twój smutek.
Będziemy cieszyć się,

że ta miłość wzrasta.




środa, 3 czerwca 2009

Spóźniony Dzień Dziecka

W Peru przemieszkałem mniej niż dziesięć procent swojego dorosłego życia, ale to tam poznałem najwięcej dzieci.


Pierwsza była trójka maluchów w Tumbes, gdy ciągnąłem za sobą walizkę z granicy z Ekwadorem.


- Skąd jesteś? – zapytał chłopczyk.

- Przepraszam, ale nie znam hiszpańskiego – patrząc na ich uśmiechnięte twarze naszła mnie ochota na żarty.

- Aha... a to daleko? Tam, gdzie mieszkasz?

- Nie rozumiem, co mówisz.


Cała trójka zaczęła się zastanawiać, a po chwili dziewczynka podsumowała:

- Ej, coś kręcisz, bo przecież odpowiadasz.


Potem nie było już tak wesoło.


Koło cmentarza w Yungay zaczepił mnie siedmiolatek. Chciał pieniędzy.


- Dlaczego mam dać ci pieniądze?

- Bo zbieram na książki do szkoły.

- I myślisz, że dam ci pieniądze za nic? Na pieniądze trzeba zapracować.


Zamyślił się:


- Mogę opowiedzieć historię o wielkim trzęsieniu ziemi.

- Już ja znam. Wymyśl coś innego.


Posmutniał na chwilę.


- To pokażę ci drogę do miasta i fajne miejsce w centrum.


Zgodziłem się od razu. Zgodziłbym się na wszystko, bo załapał o co chodzi. Był w odpowiednim wieku, by samemu odkryć, że w życiu nie ma nic za darmo.


To było jedyne dziecko, w ogóle jedyny Peruwiańczyk, który wyciągnął do mnie pustą rękę z prośbą o pieniądze. Cały czas ktoś tam wyciąga rękę po pieniądze, ale zawsze oferuje coś w zamian. A to chce coś sprzedać, a to pokazać jakąś sztuczkę, a to zaśpiewać. Pracują tak także dzieci. Podoba mi się to. Nie to, że pracują, ale to, że nie proszą o jałmużnę.


W Machu Picchu zobaczyłem cud świata i zjadłem najlepszą pizzę na świecie. Upiekł ją dziesięcioletni syn właściciela pizzerii. Niesamowity dzieciak. Zbiera monety od restauracyjnych gości. Ma ich wielki worek. Drobne z całego świata. Ale nie tym mnie zadziwił. Chłopak wie, gdzie leży Polska i potrafi wymienić kilka polskich miast. O każdym kraju ma coś do powiedzenia. Tyle tylko, że jeszcze nie zdążył nauczyć się dobrze pisać. Bo praca ważniejsza od szkoły.


Na przejściu granicznym z Boliwią, kilka kilometrów od Copacabany, pracuje kilkuletni Peruwiańczyk. Podszedł do mnie ze szmatką w ręku i piękną polszczyzną zapytał: - Mogę ci wyczyścić buty?


Najwięcej dzieci poznałem w Limie. Ponad rok temu usnął mi na rękach malutki Juan Pablo, synek znajomych. Na ich rękach nie chciał usnąć, bo męczył go katar. Usiadłem z nim na kanapie i zacząłem opowiadać o Polsce. Chyba nudne to było dla niego, bo zasnął po kilku minutach. A ja wraz z nim. Do znajomych zadzwoniłem wczoraj. Jasiu Pawełek nadal ma katar. Jest alergikiem. Jak ja.


Wielu imion nie pamiętam. Zwłaszcza dzieci ze slumsów. Ale zapamiętałem ich twarze, bo chciałbym do nich kiedyś wrócić z czymś więcej, niż tylko paczką cukierków.


Równo rok temu byłem w Puno. Poznałem tam Ico i Nenę, rodzeństwo, które zaczęło się do mnie przytulać. Maluchy chciały się pobawić. Chciały trochę radości. A ja, głupi, dałem im trochę pieniędzy.


Dziś czytam w internecie, że w Puno i okolicach z powodu fali zimna zmarło ponad 130 dzieci poniżej piątego roku życia. Denerwuję się, bo Nena i Ico mieli mniej, niż pięć lat. Ale nie mam jak zadzwonić do ich mamy, bo tam gdzie mieszkają – na trzcinowej wyspie na jeziorze Titicaca – nie ma telefonów.


To spóźniony wpis. Miał być na 1 czerwca, na święto dzieciaków. Ale, z drugiej strony, czy to ważne, kiedy o nich pomyślę, napiszę lub zrobię cokolwiek innego? To przecież zawsze będzie za późno. I za mało.