Ślizgam się tutaj. Po różnych tematach skaczę jak z kwiatka na kwiatek, nawet nie dotykając tego, co naprawdę ważne. A co jest ważne? Bóg jest ważny lub to, że Go nie ma. To jak z Nim jest? Rozczaruję nawet samego siebie. Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia, czy Bóg istnieje.
Gdybym potrafił udowodnić, że Bóg jest lub Go nie ma, byłbym bardzo bogatym człowiekiem. Nagroda Nobla? Rozchwytywane książki? Kariera naukowa? Pewnie nie byłoby z tym problemu. Ale nie wiem, jaka jest prawda. Dowiem się kiedy indziej. Gdy umrę.
Nie wiem, czy Bóg istnieje. Ale wierzę w to. Nie wiem, czy na Biegunie Południowym żyją pingwiny. Ale wierzę w to. Nie wiem, czy mój przyjaciel dojedzie szczęśliwie do celu podróży. Ale wierzę w to. Wierzę w wiele rzeczy, których nie widziałem i nigdy nie zobaczę.
Jestem katolikiem. Zostałem ochrzczony jako niemowlak. Jako dziecko chodziłem na wagary, zamiast na religię. Potem jakiś czas byłem wierzącym, ale niepraktykującym. Następnie praktykującym, ale niewierzącym. Bycie ateistą zajęło mi kilka lat. A teraz wierzę. Po prostu wierzę. I niech już tak zostanie.
Czy to ważne wyznanie? Tak, bo podobnie jak inni katolicy chodzę do kościoła i z reguły w nim przysypiam. Nudzę się nie mszą, ale tym, jak i co mówi ksiądz, który ją odprawia. Nie chodzę do kościoła dla księdza. Chodzę dla siebie, dlatego nie chciałbym w nim przysypiać. Wygodniej robi się to w domu na kanapie.
Nie tylko ja w kościele przysypiam. Część tnie komara, inni ziewają, jeszcze inni po prostu się nudzą. Czasami nawet i ksiądz zdrzemnie się chwilę. A wszyscy siedzą jak na tureckim kazaniu, uśmiechając się dopiero, gdy jest już po wszystkim. Gdy z kościoła wychodzą.
To nieprawdopodobne, jak smutni ludzie do kościoła wchodzą i jak weseli z niego wychodzą.
Odbębnione?
Spełniony na siłę obowiązek?
Tak to wygląda z boku, choć istnieją duchowni, którzy potrafią porwać serca tym, co i jak mówią. Istnieją tacy duchowni, ale tak się jakoś dziwnie składa, że zawsze w innej parafii.
Do czego zmierzam? Do opowieści. Wierzę w istnienie Boga, bo wierzę w opowieść o Nim, a którą księża opowiadają tak, żebym usnął. Żebym nie pojął. Opowiadają tak, jakby coś na siłę reklamowali, albo stwierdzali niezmienny stan wiary. Pudłują prawie za każdym razem, bo stan wiary ciągle się zmienia. To rzeka. Raz rwąca, raz spokojna. Płynąc z nią, czasami wierzy się jak dziecko, a czasami wątpi jak starzec.
W moim przypadku księża pudłowali tak celnie, że nie pojąłem nawet znaku krzyża. Co tak naprawdę on oznacza? Czym jest Trójca Święta? Całe życie nie miałem o tym pojęcia. Znak krzyża robiłem ręką automatycznie. Dam sobie uciąć tą samą rękę, że nie byłem w tym osamotniony. Bo w tym automacie nadal o religii mamy mniej więcej takie samo pojęcie, jak o działaniu pralki automatycznej.
Znak krzyża zrozumiałem wtedy, gdy pomyślałem o nim, jak o opowieści. A właściwie trzech opowieściach. Gdy pomyślałem o nim jak o historii Ojca, Syna i Ducha. Trzy historie na mojej dłoni, które najpierw kładę do głowy, gdy dotykam palcami czoła. Potem kieruję do serca, kiedy sięgam nimi do swej piersi. A na końcu umieszczam wszystko na swoich barkach. I mówię: amen. Niech tak się stanie.
Opowiem tutaj te trzy historie. Można nazwać je bajkami, bo to właściwie są bajki. Tak, jak życie można uznać za bajkę. Opowiem te historie tak, jak opowiadam je sobie. Jak o nich myślę za każdym razem, gdy czynię znak krzyża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz