czwartek, 16 kwietnia 2009

Prawdziwa historia o królu i świniopasie

Od czasu ogłoszenia Machu Picchu jednym z siedmiu ziemskich cudów, Peru bije turystyczne rekordy. Ale to miejsce jest omijane przez niemal wszystkie zorganizowane wycieczki - Cajamarca, a właściwie jedno pomieszczenie w tym mieście. To w nim doszło do wydarzeń, które zmieniły losy Europy, Ameryki Południowej i być może całego świata.

Trudno dziwić się organizatorom wycieczek, że omijają Ca
jamarkę szerokim łukiem. To oddalone o setki kilometrów od głównych szlaków turystycznych miasto w północnej części Peru przegrywa konkurencję z innymi na każdym kroku. Nie obrosło famą jak Cusco, czy Machu Picchu. Nie latają nad nim kondory, jak nad okolicami Arequipy. I nie ma do zaoferowania nawet ułamka atrakcji, które ma Lima. Cajamarca prawie przez cały rok jest cicha i spokojna. Nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że podczas popołudniowej sjesty można usłyszeć latające nad nią muchy.


Ale warto posłuchać tych much i historii, która się tam wydarzyła, by zrozumieć nie tylko przeszłość, ale także teraźniejszość.

Opowieść ma dwóch bohaterów. Pierwszy to Francisco Pizzaro, nieślubny syn hiszpańskiej wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii. Dostępne źródła milczą o jego wczesnym życiu. Wiadomo tylko, że zarabiał na nie pasąc świnie. Drugim bohaterem jest Atahualpa, dwunasty władca Imperium Inków, syn inkaskiego króla i księżniczki z Quito, dzisiejszej stolicy Ekwadoru.

Król i świniopas występują w bajkach, ale tym razem spotkali się naprawdę. Pewnego listopadowego dnia 1532 roku. Właśnie w Cajamarce.

Pizzaro dotarł tam na czele hiszpańskich konkwistadorów po kilku miesiącach od przybicia do Tumbes nad Pacyfikiem – dziś miasta granicznego między Peru a Ekwadorem. Ja pokonałem tę drogę w kilka dni autobusem, nie mogąc wyjść z podziwu nad odwagą i wytrwałością Pizzara i jego kompa
nów. To jedna z najbardziej malowniczych i niebezpiecznych tras w Andach. Wiedzie z plaży na wysokość 2300 metrów nad poziomem morza, wyciskając z każdego pojazdu ostatnie konie mechaniczne. Konkwistadorzy w liczbie około dwustu mieli do dyspozycji niespełna 40 koni. Normalnych, na czterech nogach.

Po dotarciu do Cajamarki ich sytuacja była beznadzie
jna. Znaleźli się w środku obcego państwa, o którym nie mieli żadnego pojęcia. Nie wiedzieli, że do miasta, w którym się zatrzymali, zbliża się kilkudziesięciotysięczna armia z Atahualpą na czele. Historycy wyliczą później, że na jednego Hiszpana przypadało wówczas od stu do czterystu Indian.

Pizzaro nie mógł się wycofać. Nie miał dokąd.
Poza tym odwrót uznano by za tchórzostwo, które nie przystoi bogom, za których do tej pory uważano białych. Dlatego wpadł na pomysł porwania i uwięzienia króla. Zaprosił go do miasta i używając podstępu skłonił, by stawił się w nim bez broni. Było to jedno z najbardziej nieprawdopodobnych spotkań w historii świata. Spotkanie dwóch cywilizacji. Po jednej stronie dwustu Europejczyków ze świniopasem z zawodu w roli szefa, po drugiej - niesiony w lektyce władca najsilniejszego państwa w Ameryce Południowej. Towarzyszyło mu pięć tysięcy nieuzbrojonych żołnierzy. Nierówne siły dwóch światów, ale ze wspólnym mianownikiem. Obaj, zarówno Pizzaro, jak i Atahualpa, nie potrafili... czytać.

Do Inki przemówił dominikanin Vicente de Valverde. Podszedł do niego i wręczając biblię powiedział: „Słuchaj Słowa Bożego”. Atahual
pa zrozumiał to dosłownie. Przyłożył księgę do ucha, a gdy nic nie usłyszał, cisnął nią w duchownego. Pizzaro uznał to za profanację i dał sygnał do ataku.


Bitwa trwała pół godziny. To kolejne nieprawdopodobne wydarzenie. Zginęło cztery tysiące Indian i ani jeden Hiszpan. Rzeź, nie bitwa, w której Pizzaro własnym ciałem zasłaniał Atahualpę przed ciosami swoich kompanów. Chciał go żywego. Hiszpanie więzili go potem przez kilka miesięcy w komnacie, którą można oglądać w Cajamarce. To chyba jedyna na świecie dostępna dla turystów budowla, w której terroryści przetrzymywali swoją ofiarę.


To w niej Atahualpa poznał do końca naturę konkw
istadorów. Chcieli złota. Jak najwięcej złota. Byli tak zachłanni, że Atahualpa sądził, iż nim się żywią. Nie wyciągając wniosków z zasadzki, obiecał im okup. W zamian za wolność jego poddani mieli wypełnić komnatę złotem aż na wysokość wyciągniętej ręki.


Indianie okup zapłacili, ale Hiszpanie Atahualpy nie
uwolnili. Po sfingowanym procesie ochrzcili go i udusili garotą. Potem zdobyli całe królestwo Inków – niemal połowę Ameryki Południowej - i w ciągu trzech wieków wyeksploatowali je doszczętnie. Dzięki temu Hiszpania stała się jednym z graczy na europejskiej arenie. Kto wie, jak potoczyłyby się na niej wydarzenia, gdyby nie bogactwa Inków?

Po co to wszystko piszę? Przecież o historii podboju Ameryki Południowej można poczytać w innych miejscach. Piszę to wszystko, bo nie o podbój kontynentu mi chodzi. O serca mi chodzi. O ich podbój. A właściwie ich kradzież.

W Cajamarce słychać latające nad miastem muchy i własne myśli, które wyjaśniają, w wielkim skrócie, dlaczego Latynosi są tacy nieprzewidywalni. Pizzaro ukradł Inkom nie tylko króla. Zabrał im coś cenniejszego – wiarę w innych i wiarę w dane słowo. Takie są moje odczucia. Dziś ich potomkowie – Peruwiańczycy, Ekwadorczycy i Boliwijczycy są nieufni, choć ich natura jest zupełnie inna. Są gorącymi, otwartymi ludźmi, ale nie ufają ani sobie, ani Europejczykom.

Choć można też powiedzieć, że po prostu nie są już naiwni.

W tekście wykorzystałem informacje z książek, ale nie pamiętam, co było w której. Wymienię więc je ciurkiem: „Podbój Peru” Williama Prescotta, ,,Cajamarca 1532” Andrzeja Tarczyńskiego, „Peru” – kolekcja Gazety Wyborczej oraz ,,Królestwo złotych łez” Zenona Kosidowskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz