W Limie jest dużo przystanków na żądanie. Żeby wysiąść tam, gdzie się chce, trzeba wcześniej poinformować kierowcę. Pewnego dnia wracający z pracy Alberto nie powiedział, że chce wysiąść. Zdrzemnął się i przejechał swój przystanek. Krótko potem autobus rozbił się w ulicznej kraksie.
Po wypadku Alberto zamilkł zupełnie. Przestał także słyszeć, widzieć, chodzić. Stan, w którym się znalazł, przyjęto nazywać „życiem roślinki”. Ale w dzielnicy, skąd pochodzi, mówiono o nim inaczej: „nieboszczyk”.
Dla Alberto nie miało to żadnego znaczenia. Na kilka szpitalnych tygodni utkwił w śpiączce, a potem kilka miesięcy leżał bez ruchu we własnym pokoju. Ludzie zapomnieliby o nim zupełnie, rzeczywiście uznając za zmarłego, gdyby pewnego dnia nie wyjechał z domu na wózku inwalidzkim pchanym przez matkę. To wtedy zmienili o nim zdanie. Na odwrót. Przestał być nieboszczykiem, a stał się roślinką. Bo nie mówił i był całkowicie sparaliżowany.
To nieprawdopodobne, jaki pech go spotkał. Najpierw ta nieszczęsna drzemka. Gdyby nie spał, albo poczuł przez sen hamowanie autobusu na przystanku, wysiadłby przed wypadkiem. Albo tylko odłożył go w czasie. Bo pechem jest już sam fakt, że Alberto mieszka w Limie – mieście z najbardziej niebezpieczną komunikacją autobusową w Ameryce Południowej, a być może i na świecie. Z powodu fatalnego stanu dróg i pojazdów nawet krótki przejazd w stolicy Peru to zabawa w rosyjską ruletkę.
Z tej zabawy Alberto dostał się pod skrzydła miejscowej służby zdrowia. Gdyby trafił do lepiej wyposażonego szpitala, na miarę europejskich standardów, być może lekarzom udałoby się go poskładać lepiej. A jeśli nie, być może miałby szansę mrugnąć okiem na znak, że zgadza się na odłączenie aparatury, by przestać cierpieć i skrócić cierpienie rodziny.
Ale cierpienie nie skończyło się nawet wtedy, gdy wyszedł ze szpitala. Lima jest miejscem absolutnie nieprzystosowanym do potrzeb sparaliżowanych. W mieście brakuje obniżonych krawężników, wind, łagodnych podjazdów. Często nie ma nawet chodników. Dlatego pech trzeba rozciągnąć także na matkę Alberto. Zniesienie na dół wózka z synem i pchanie go po piasku to mordęga przerastająca siły kobiety.
Jednak pewnego dnia mordercze spacery skończyły się. Pewnego dnia Alberto wyszedł na ulicę sam. O kulach.
„Wyszedł” to słowo na wyrost. Niemal wyturlał się z domu, a każdy jego krok przypominał ruchy pająka. Ludzie zatrzymywali się i uśmiechali. Nie dlatego, że śmieszny był sposób, w jaki się poruszał. Ale dlatego, że ujrzeli spoconą twarz „roślinki”: uśmiechnięte usta i pełne energii oczy.
Alberto porusza się tak do dziś. Poskręcany człowiek-pająk. Zaczął mówić, ale to też szumne określenie. Do spotkanych ludzi kieruje potok liter i sylab, które w żaden sposób nie łączą się w wyrazy. Nikt nie jest w stanie go zrozumieć. Ale on nie przestaje bełkotać. A im dłużej bełkocze, bardziej się uśmiecha.
Nikt nie wiedział dlaczego. Do chwili, gdy mowę syna „przetłumaczyła” matka. - Nie musicie się wysilać, by go zrozumieć. On cały czas mówi tylko dwa słowa: jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy...