czwartek, 26 marca 2009

Zobaczyć kryzys

Pedro jest Peruwiańczykiem. Kupuje jedwab od Chińczyków i sprzedaje go Amerykanom. Ale dopadł go światowy kryzys. Spadły zamówienia i spadły ceny, które może zaoferować klientom. Zaczął więc wyprzedawać majątek firmy i zwolnił połowę pracowników. Być może przetrwa najbliższe miesiące. Pewnie nie. Siedzimy w poczekalni banku w Limie, gdy mi o tym mówi, ale mam wrażenie, jakby w to nie wierzył. Mam wrażenie, jakby stał na okręcie, który zaczął właśnie tonąć.


Jeśli utonie, nikt nie będzie się rozczulał. Państwo nie uruchomi programu naprawczego. Organizacje gospodarcze nie staną w niczyjej obronie. Gazety o tym nie napiszą. Nawet politycy nie wyleją swoich krokodylich łez. W peruwiańskim ustroju nie ma miejsca na takie sentymenty i grę pozorów. Upadłeś? Pewnie chodziłeś nie tak, jak trzeba. Ale zawsze możesz powstać. Upadać i powstawać. Jak w bajce o prawdziwym, wolnym rynku.


Nie rozczula się także Pedro. Pracowników zwolnił i będzie zwalniał bez żalu, bo wie, że sobie poradzą. Nie, nie pójdą na zasiłek, bo w Peru zasiłków nie ma. Po prostu znajdą sobie nowe zajęcie. Będą musieli je znaleźć, bo nikt, nawet największy zastęp urzędników, im w tym nie pomoże. Pedro też sobie poradzi, bo po prostu musi sobie poradzić. Sam. Tak, jak zawsze radził sobie sam.


Ale chce wiedzieć. Teraz, gdy z biletami w ręku czekamy na swoją kolejkę do bankowego okienka, chce zrozumieć. I zobaczyć ten kryzys, by powiedzieć mu kilka słów prosto w oczy.


Po pierwsze, Pedro nie rozumie, dlaczego banki i instytucje finansowe, od których kryzys się zaczął, nadal istnieją. Zbankrutowały. Finansowo i moralnie. Tylko ten pierwszy powód jest wystarczający, by przestały istnieć. Ale nadal istnieją.


Po drugie, nie ma pojęcia, dlaczego bankrutów ciągle wspiera się finansowo. Pedro nie jest wyczulony na pojęcie „publiczne pieniądze”. Przynajmniej nie tak, jak ja. Dla mnie to złodziejstwo, że banki i firmy, które wywołały kryzys, szeroką falą dostają pomoc w postaci pieniędzy podatników - swoich ofiar. Najuczciwiej byłoby pozwolić zniknąć z rynku nieudacznikom, a pieniądze, które teraz wydaje się na ich ratowanie, po prostu dać ludziom, którzy powierzyli im swoje oszczędności. Wszyscy zaczęliby wtedy normalnie oddychać.


Pedro patrzy na to inaczej. Dla niego nie jest normalne pomaganie temu, kto się do czegoś nie nadaje. Dla niego w ogóle nie jest normalne pomaganie w sytuacji, w której powinno się umieć radzić samemu. - Upadłeś? Bo źle chodziłeś. Naucz się chodzić, ale nie męcz i nie obciążaj tym innych – to Pedro chciałby powiedzieć bankom stojącym za kryzysem.


Jednak tak naprawdę w to wszystko nie wierzy. Jest kapitanem statku, który tonie, ale dla niego ten sztorm nie jest prawdziwy. Jest sztuczny. Jest zaplanowany, by zmusić ludzi do ratowania systemu, który się nie sprawdził. - Prawdziwy kryzys jest tutaj – mówi Pedro wskazując na moją reklamówkę z zakupami.


Kilogram bananów, brzoskwinie i trochę jabłek? To ma być kryzys? Toż to najzwyklejsze w świecie witaminy.


Ale Pedro zaraz wyjaśnia. Owoce są dziś dwukrotnie droższe, niż wczoraj. Tylko dlatego, że trzy dni temu zawaliła się skała na jedyną drogę, którą trafiają do Limy. Do tej pory kamieni nie usunięto, więc owoców w mieście jest mniej, niż chętnych na nie. I cena podskoczyła. - Ten kryzys jest oczywisty i zrozumiały dla każdego – dodaje. – I przede wszystkim prawdziwy. Te kamienie możesz zobaczyć w telewizji, albo pojechać na miejsce, by się przekonać.


Co można zobaczyć w kryzysie światowym? Nic. Absolutnie nic. Ale kamienie spadają. Na ludzi. I jeszcze trzeba za to zapłacić.


Zielone światełko do okienka. Pedro idzie pierwszy, ja jestem drugi. A za nami kolejka, która nie ma końca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz