sobota, 21 marca 2009

Cham jedzie na kurację

Uprzejmość popłaca. Ale nie w sobotę na obrzeżach Limy, gdy chce się złapać autobus na południe Peru. Kilkudziesięciometrowy fragment Panamericany, przy której ludzie tłoczą się, by wydostać się z miasta, to jedno z wielu miejsc na świecie, które z najbardziej kulturalnego człowieka robi chama. I jedno z niewielu, gdzie jest to uważane za coś normalnego.


Cham wychodził ze mnie ponad godzinę. Z trudem, bo nawet po dziesiątym autobusie, który odjechał beze mnie, nie uważałem za stosowne rozpychać się w napierającym na drzwi tłumie. Po dwudziestym zmieniłem taktykę. Przestałem przepuszczać przed siebie mężczyzn, a na każdą ich próbę obejścia mnie, odpowiadałem zaparciem się z całej siły w miejscu. Poza tym rozgadałem się. Przestałem bredzić pod nosem o ustawianiu się w kolejce i od słów „proszę się nie pchać” przeszedłem na bardziej zrozumiałe „k..., gdzie leziesz?”.


Mimo to autobusy nadal odjeżdżały beze mnie. Przyszła więc kolej na starców. Nie tylko nie przepuszczałem ich już przed siebie, ale zacząłem przepychać się przed nich. Oczywiście stawiali opór, ale nie na tyle duży, bym sobie nie poradził. Dzięki temu szybko znalazłem się w grupie liderów z szansą na szybkie wejście do następnego autobusu.


Rozejrzałem się wokół. Młodzi mężczyźni i staruszkowie nie stanowili już konkurencji. Wiedziałem, że w odpowiednim czasie zastawię ich plecami lub zastopuję ramionami i nogami. Ale dzieci i kobiety z niemowlakami na rękach, albo w tłumokach na plecach? Zwątpiłem, a cham we mnie stracił animusz.


Okazało się jednak szybko, że moje niezdecydowanie nie było nikomu na rękę. Tłum falował na chodniku, niczym morska bryza uderzająca o skały. Stojący pośrodku Gringo tylko w tym przeszkadzał. Nikt nie otworzył do mnie ust, ale ze spojrzeń bez trudu odczytałem – „chłopie, na co czekasz?”.


Czekałem na odpowiedni moment. Odpowiedni moment, by się zdecydować. Wymyśliłem, że zrobię to szybko, by bolało jak najkrócej.


Zanim autobus zatrzymał się, odepchnąłem dwójkę dzieci. Z wyrzutem sumienia, że w ten sposób tracą kontakt z mamą. Ale po chwili mi przeszło, bo przepchałem się także przed nią. Rodzina znów w komplecie. Ufff... na szczęście. I na szczęście za mną. Do drzwi autobusu zostało nie więcej, niż trzy metry. Użyłem rąk, jakbym pływał i zrobił się metr. Na stopniach stał asystent kierowcy, który odliczał ludzi wchodzących do środka. Zbliżał się do pięćdziesięciu, więc nie zostało wiele czasu. Jeszcze jeden zdecydowany krok i moja ręka znalazła się o centymetry od poręczy przy drzwiach. Ale ubiegła mnie może pięcioletnia dziewczynka. Przez chwilę jej ciało przypominało most wiszący między poręczą a ramionami matki. Tej szansy nie mogłem zmarnować. Złapałem dłoń dziewczynki i jednym pociągnięciem pozbawiłem ją kontaktu z autobusem.


- Cincuenta – rzucił asystent i kierowca zamknął drzwi. To ja byłem tym pięćdziesiątym. Ostatnim, który załapał się na ten kurs.


- Życie to jednak dżungla – pomyślałem, gdy mój wzrok spotkał się przez szybę ze wzrokiem dziewczynki, którą odepchnąłem w finałowej akcji. Nie było przy niej chama, który wtedy wyszedł ze mnie zupełnie. Nie było go tam, bo przecież znów był ze mną. Chamy lubią przypadkowe towarzystwo, ale najlepiej czują się z tym, którego znają jak własną kieszeń.


Potrzebowałem pilnie skorupy dla mojego chama, przez którą trudno byłoby mu wyjść ze mnie jeszcze raz tak łatwo. Ale zamiast grubego pancerza znalazłem błoto.


Jak na peruwiańskie warunki Chilca ma bardzo ładną plażę, ale większość ludzi jeździ tam, by wykąpać się w małej, zielonej lagunie między pustynią, a Pacyfikiem. Nie dla przyjemności. Dla zdrowia. W wodach jeziora fachowcy znaleźli składniki leczące reumatyzm, bezpłodność, artretyzm i nadciśnienie. Wielki szacunek, że to wszystko znaleźli. Gdybym ja miał szukać, nie znalazłbym nic prócz soli. Woda jest tam tak słona, że można zasnąć na jej powierzchni i się człowiek nie utopi.


Przed kąpielą wszyscy nacierają się błotem. Tu szacunek jeszcze większy dla fachowców, że znaleźli w nim coś cennego dla zdrowia. Bo błoto śmierdzi jak stare walonki. Na dłuższą metę nikomu to jednak nie przeszkadza. Ludzie smarują się lepką mazią od stóp do głów, a czasami nawet tarzają się w niej jak świnie.


Po wyjściu z autobusu zrobiłem to samo. Dla zdrowia. I żeby cham miał trochę przyjemności, a nie szukał jej tam, gdzie trudno nad nim zapanować.




2 komentarze:

  1. Sposób prezentowania tematów - świetny jak zawsze, oby tak dalej!

    K.

    OdpowiedzUsuń
  2. kurczę nie wiedziałam ...fascynacja anka

    OdpowiedzUsuń