piątek, 27 marca 2009

Wojna o strach

Ponad tysiąc ciał. Część bez głów, albo poćwiartowanych. Ponad tysiąc kompletnych lub niekompletnych ciał znaleziono w tym roku w Meksyku. To ofiary grup przestępczych, które w ten sposób zaznaczają swoją obecność i wyznaczają strefy wpływów.

Rachel szykowała się do pracy, kiedy radio przerwało piosenkę i puściło informację, że po południu zginie policjant. Ogłosili to bandyci podając jednocześnie jego imię i nazwisko. Kiedy Rachel wróciła z pracy do domu, policjant już nie żył.

Wszystko działo się przy granicy ze Stanami Zjednoczonymi, ponad dwa i pół tysiąca kilometrów od miasta, w którym mieszka Rachel. Ale strach pokonał ten dystans w ekspresowym tempie. Nawet nie zapukał do jej domu, tylko od razu w nim zamieszkał.

Przypadek Rachel nie jest wyjątkowy. O strachu mówi jej rodzina, przyjaciele i znajomi. Wszyscy opowiadają o nim tak, jakby był z nimi już od dawna, ale dopiero teraz dał o sobie znać. Taki niewidzialny domownik, któremu znudziło się życie w samotności. Rachel się temu nie dziwi. Tysiąc ciał w tym roku nie pojawiło się ot, tak, nagle. W zeszłym roku bandyci zabili prawie sześć tysięcy ludzi.

W swoim gronie Rachel jest ostatnią osobą, która się poddała. Do tej pory stosowała zasadę podświadomego odsuwania problemu. Im mniej o nim myślisz, tym mniej cię on dotyczy. Ale teraz, gdy bandyci opanowali już fale radiowe, bez problemu przejęli kontrolę nad myślami Rachel. Nie, nie boi się, że pewnego dnia rodzice znajdą ją bez głowy. Jest także spokojna o nich oraz przyjaciół i znajomych. Choć wiadomości z kraju przypominają relacje z wojny, ta wojna ich nie dotyczy. Toczy się obok, bo nikt z nich nie wkłada rąk w korupcję i narkotyki, które ją wywołały.

Rachel boi się czegoś innego. Boi się tego, co już się stało. Nie na północy Meksyku, ale w niej samej. Kiedy wróciła z pracy i dowiedziała się o martwym policjancie, straciła kontrolę nad swoim strachem.

Zawsze się bała. Kiedy była grubą dziewczynką, bała się wytykania palcami. Kiedy była zakochana, bała się odrzucenia. Kiedy była odrzucona, bała się samotności. Kiedy była samotna, bała się zakochania. Kiedy poczuła swoje pragnienia, bała się je spełniać. Aż do dnia, gdy cały ten strach przyjęła za swój. Za część siebie. Nie przestała się przez to bać, ale stała się odważna. Stała się odważna, bo zapanowała nad swoim strachem. – Nie miałam innego wyjścia - uśmiecha się. – Nikt nie ma innego wyjścia, jak tylko zapanować nad swoim strachem.

Teraz ten strach znów jest obcy. Zabija w Rachel wiarę w siebie i miejsce, w którym mieszka. Wiarę w Meksyk, który kocha.

Słucham jej, ale myślę o Polsce. Nikt tu nikogo nie ćwiartuje, ale czy ktoś w to miejsce wierzy? Czy ktoś tę Polskę kocha? Cokolwiek by to miało znaczyć.


czwartek, 26 marca 2009

Zobaczyć kryzys

Pedro jest Peruwiańczykiem. Kupuje jedwab od Chińczyków i sprzedaje go Amerykanom. Ale dopadł go światowy kryzys. Spadły zamówienia i spadły ceny, które może zaoferować klientom. Zaczął więc wyprzedawać majątek firmy i zwolnił połowę pracowników. Być może przetrwa najbliższe miesiące. Pewnie nie. Siedzimy w poczekalni banku w Limie, gdy mi o tym mówi, ale mam wrażenie, jakby w to nie wierzył. Mam wrażenie, jakby stał na okręcie, który zaczął właśnie tonąć.


Jeśli utonie, nikt nie będzie się rozczulał. Państwo nie uruchomi programu naprawczego. Organizacje gospodarcze nie staną w niczyjej obronie. Gazety o tym nie napiszą. Nawet politycy nie wyleją swoich krokodylich łez. W peruwiańskim ustroju nie ma miejsca na takie sentymenty i grę pozorów. Upadłeś? Pewnie chodziłeś nie tak, jak trzeba. Ale zawsze możesz powstać. Upadać i powstawać. Jak w bajce o prawdziwym, wolnym rynku.


Nie rozczula się także Pedro. Pracowników zwolnił i będzie zwalniał bez żalu, bo wie, że sobie poradzą. Nie, nie pójdą na zasiłek, bo w Peru zasiłków nie ma. Po prostu znajdą sobie nowe zajęcie. Będą musieli je znaleźć, bo nikt, nawet największy zastęp urzędników, im w tym nie pomoże. Pedro też sobie poradzi, bo po prostu musi sobie poradzić. Sam. Tak, jak zawsze radził sobie sam.


Ale chce wiedzieć. Teraz, gdy z biletami w ręku czekamy na swoją kolejkę do bankowego okienka, chce zrozumieć. I zobaczyć ten kryzys, by powiedzieć mu kilka słów prosto w oczy.


Po pierwsze, Pedro nie rozumie, dlaczego banki i instytucje finansowe, od których kryzys się zaczął, nadal istnieją. Zbankrutowały. Finansowo i moralnie. Tylko ten pierwszy powód jest wystarczający, by przestały istnieć. Ale nadal istnieją.


Po drugie, nie ma pojęcia, dlaczego bankrutów ciągle wspiera się finansowo. Pedro nie jest wyczulony na pojęcie „publiczne pieniądze”. Przynajmniej nie tak, jak ja. Dla mnie to złodziejstwo, że banki i firmy, które wywołały kryzys, szeroką falą dostają pomoc w postaci pieniędzy podatników - swoich ofiar. Najuczciwiej byłoby pozwolić zniknąć z rynku nieudacznikom, a pieniądze, które teraz wydaje się na ich ratowanie, po prostu dać ludziom, którzy powierzyli im swoje oszczędności. Wszyscy zaczęliby wtedy normalnie oddychać.


Pedro patrzy na to inaczej. Dla niego nie jest normalne pomaganie temu, kto się do czegoś nie nadaje. Dla niego w ogóle nie jest normalne pomaganie w sytuacji, w której powinno się umieć radzić samemu. - Upadłeś? Bo źle chodziłeś. Naucz się chodzić, ale nie męcz i nie obciążaj tym innych – to Pedro chciałby powiedzieć bankom stojącym za kryzysem.


Jednak tak naprawdę w to wszystko nie wierzy. Jest kapitanem statku, który tonie, ale dla niego ten sztorm nie jest prawdziwy. Jest sztuczny. Jest zaplanowany, by zmusić ludzi do ratowania systemu, który się nie sprawdził. - Prawdziwy kryzys jest tutaj – mówi Pedro wskazując na moją reklamówkę z zakupami.


Kilogram bananów, brzoskwinie i trochę jabłek? To ma być kryzys? Toż to najzwyklejsze w świecie witaminy.


Ale Pedro zaraz wyjaśnia. Owoce są dziś dwukrotnie droższe, niż wczoraj. Tylko dlatego, że trzy dni temu zawaliła się skała na jedyną drogę, którą trafiają do Limy. Do tej pory kamieni nie usunięto, więc owoców w mieście jest mniej, niż chętnych na nie. I cena podskoczyła. - Ten kryzys jest oczywisty i zrozumiały dla każdego – dodaje. – I przede wszystkim prawdziwy. Te kamienie możesz zobaczyć w telewizji, albo pojechać na miejsce, by się przekonać.


Co można zobaczyć w kryzysie światowym? Nic. Absolutnie nic. Ale kamienie spadają. Na ludzi. I jeszcze trzeba za to zapłacić.


Zielone światełko do okienka. Pedro idzie pierwszy, ja jestem drugi. A za nami kolejka, która nie ma końca.


wtorek, 24 marca 2009

Kalesony i andyjskie prezenty

- Tylko ubierz się ciepło – usłyszałem od znajomych, gdy szykowałem się w podróż z Limy do Cusco.

Stolicę Peru od dawnej stolicy Inków dzieli prawie 600 kilometrów w poziomie i ponad 3300 metrów w pionie. To mniej więcej tyle, ile droga z Gdańska na Rysy, która w końcowej fazie wymaga końskiego zdrowia. Tylko potem trzeba dodać niemal kilometr w stronę nieba, ale do tego wystarczy jedynie wyobraźnia.

Do Cusco dostać się jest o wiele łatwiej. Autobusem. Zabrałem wszystko, co w górach jest niezbędne. Ale Cusco przywitało mnie słońcem. Na drugi dzień trochę pokropiło, ale nadal było ciepło. Zamiast ciepłej kurtki nosiłem lekką wiatrówkę, a czapkę uszatkę zastąpiłem bejsbolówką. W piątym dniu byłem już opalony i nieźle napalony na znajomych z Limy. Cały ten majdan, który stamtąd przytargałem, okazał się nie wart funta kłaków.

Po tygodniu spakowałem wszystko w karton i zostawiłem u znajomych w Cusco. Kiedy powiedziałem, że jadę do Puno, zaczęli smęcić:

- Tylko ubierz się ciepło. Koniecznie ubierz się ciepło!

Zaraz potem nastąpiła litania, co muszę zabrać. Nie tylko ocieplane buty, swetry, zimową kurtkę, szalik, rękawiczki, ale przynajmniej podwójną parę kalesonów.

- Nie ze mną te numery – pomyślałem. Problemem nie było to, gdzie w środku lata znajdę kalesony i to minimum dwie pary. Chodziło o to, że tym razem nie uwierzyłem. Było z dwadzieścia stopni ciepła i słonecznie. Do Puno miałem pięć godzin jazdy autobusem i pół kilometra różnicy wysokości. Pół kilometra w górę. Gdybym w szkole bardziej uważał na geografii, pewnie wyliczyłbym to sobie inaczej. Ale wtedy wyszło mi, że w Puno nie będzie zimno.

Nie zmieniła tego nawet konsternacja w autobusie. Co prawda wszyscy pasażerowie opatulili się w futra i koce, ale przecież nie był to kurs na Grenlandię. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Ja na nich jak na Eskimosów. Oni na mnie jak na przybysza z kosmosu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Na sobie miałem koszulkę z krótkim rękawkiem, letnią kurtkę, spodnie-rybaczki i plażowe klapki założone na skarpety. Cieplej ode mnie „ubrane” były nawet owce leżące pokotem w korytarzu. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że absolutnie nie widzą we mnie kosmity, tylko - jak pozostali pasażerowie - barana.

Nigdy nie obudziłem się w chłodni, ale byłoby to chyba lepsze, niż pobudka w tym autobusie. Otworzyłem oczy, bo po prostu zacząłem zamarzać.

Pierwszy Polak w chińskich klapkach na nogach, który zamarzł w autobusie w peruwiańskich Andach? Nie było mi wcale do śmiechu. Autobus ogrzewany był tylko parą wydychaną przez pasażerów. Zbyt słabą, by roztopić szron po wewnętrznej stronie szyb. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to pocieranie ciała, ale nie wiedziałem od czego zacząć. I jak zacząć. Najpierw ktoś musiałby rozgrzać mi dłonie.

Gdybym tupał, albo skakał z zimna, pewnie bym to zrozumiał, ale do tej pory nie wiem, dlaczego siedząca obok Indianka obudziła się. Zdjęła jeden z szalików, który owijał jej twarz i podała mi go bez słowa. Oplotłem nim nogi. Na więcej był za krótki, ale był to najlepszy prezent, jaki w życiu dostałem.

Nadal nie miałem siły wstać, nie miałem siły krzyczeć, nie miałem siły na nic. Tak jakbym gdzieś odpływał. W ciepłe miejsce, niesiony ciepłym prądem. Nagle coś mną szarpnęło. To autobus się zatrzymał. I znów zrobiło się zimno. Przetarłem dłonią szron z szyby i wiedziałem już, że przetrwam tę podróż.

W autobusie i na zewnątrz było ciemno, ale bez trudu zobaczyłem ośnieżony szczyt góry. Jak mogłem ją zobaczyć? Była bardzo blisko, niczym na wyciągnięcie ręki. I była oświetlona, jakby stała pod latarnią. Starłem więcej szronu. To nie latarnia. To księżyc oblał górę światłem. Wisiał dokładnie nad jej wierzchołkiem. Tak nisko, jakby zaraz miał go dotknąć.

Ten widok był drugim, po szaliku, bezcennym prezentem tej nocy. Wiedziałem, że ją przetrwam, bo przecież takich prezentów nie rozdaje się stojącym nad grobem. Byłaby to rozrzutność.

O świcie autobus dojechał do Puno. Jednak uważałem na lekcjach geografii. Było ciepło.



poniedziałek, 23 marca 2009

Pięć metrów biedy i miska na głowie

Najpierw trzeba kupić miskę. Głęboką, ale nie za dużą. Potem wrzucić do niej cukier, mąkę, sól, makaron, mleko w proszku, płatki owsiane, olej i czekoladę. Nie mieszać. Wszystko ma być w oryginalnych opakowaniach, bo to nie jest przepis na żadne danie. To bilet. Miska z jedzeniem o długim terminie ważności do spożycia to karta wstępu do slumsów.

W Limie głęboka miska ma duże znaczenie. Można ją oprzeć na ramieniu, albo postawić na głowie. Wtedy łatwiej się idzie. A właściwie wspina. W stolicy Peru slumsy wybudowano na zboczach niezbyt wysokich, ale stromych wzniesień. D
rałując na górę, nie ma sensu narzekać na architektów. Nie mają z tym nic wspólnego. Slumsy powstały tu i nadal powstają jak grzyby po deszczu. Deszczem są niespełnione oczekiwania Peruwiańczyków z prowincji. Ich zawiedzione nadzieje na lepsze życie w stolicy.

Tam, dokąd idę, postęp biedy widać jak na dłoni. Wzrasta w systemie metrycznym. W porównaniu z zeszłym rokiem, przybyło jedno piętro, czyli z pięć metrów wydartych górze. Ale to nadal dopiero połowa drogi na szczyt. W takim tempie bieda osiągnie wierzchołek za kilka lat. W tym miejscu osiągnie, a potem przeniesie się gdzie indziej.


Do ostatniego, najnowszego piętra biedy, nie ma jeszcze dobrej drogi. Właściwie nie ma żadnej drogi. Wydepcze się ją z biegiem czasu. Ostatni od
cinek udaje mi się jednak pokonać bez wspinaczkowego ekwipunku. W rękach trzymam bilet, ale nie od razu wpuszczają do środka. W pierwszym domu nie ma nikogo. Do kolejnego nie pukam, bo nie ma drzwi. Zza zasłony wychodzi młoda kobieta. Rzuca okiem na miskę, ale mówi „nie”. Zatem do trzech razy sztuka. Gościnę znajduję na werandzie pani Marieli.

Weranda zbudowana jest z ekologicznych materiałów. Siadamy na kamieniach, a miskę z zakupami stawiam na drzwiach, które służą za stół. Widnieje na nich namalowana czarną farbą mała postać człowieka. Dokładnie taka sama, jaką mo
żna zobaczyć na drzwiach męskich toalet.

Do stołu dosiada się Jenny, córka pani Marieli. Na rękach trzyma obsmarkanego bobasa. Bez zaglądania do miski obie kobiety wiedzą, co przyniosłem. Z powodu braku lodówek do slumsów nie przynosi się niczego, co się w lodówkach trzyma. Ale nie wiedzą, dlaczego przyszedłem.


To dobre pytanie. Dlaczego chodzę na sam szczyt biedy z miską na głowie?


Przychodzę posłuchać. Nie o tym, jak żyć, bo nawet przy największych chęciach nie byłbym w stanie pojąć, jak można żyć w takich warunkach. Przychodzę posłuchać o tym, jak nie narzekać na swoje życie.


Pani Marieli i jej córki słucham godzinę. Nawet
gdybym słuchał cały dzień, nie usłyszę, że życie jest łatwe. Usłyszę wiele razy, że jest cholernie trudne i ani jednego słowa narzekania.

Dziwne to wszystko i długo trwa, zanim zmieści się w głowie. Jeszcze dłużej, gdy się pamięta, że wszystko trafia tam za jedną miskę z suchym prowia
ntem.

Bo przecież warte jest dużo więcej. Ale to, jak dużo,
nie mieści się w sercu.


sobota, 21 marca 2009

Cham jedzie na kurację

Uprzejmość popłaca. Ale nie w sobotę na obrzeżach Limy, gdy chce się złapać autobus na południe Peru. Kilkudziesięciometrowy fragment Panamericany, przy której ludzie tłoczą się, by wydostać się z miasta, to jedno z wielu miejsc na świecie, które z najbardziej kulturalnego człowieka robi chama. I jedno z niewielu, gdzie jest to uważane za coś normalnego.


Cham wychodził ze mnie ponad godzinę. Z trudem, bo nawet po dziesiątym autobusie, który odjechał beze mnie, nie uważałem za stosowne rozpychać się w napierającym na drzwi tłumie. Po dwudziestym zmieniłem taktykę. Przestałem przepuszczać przed siebie mężczyzn, a na każdą ich próbę obejścia mnie, odpowiadałem zaparciem się z całej siły w miejscu. Poza tym rozgadałem się. Przestałem bredzić pod nosem o ustawianiu się w kolejce i od słów „proszę się nie pchać” przeszedłem na bardziej zrozumiałe „k..., gdzie leziesz?”.


Mimo to autobusy nadal odjeżdżały beze mnie. Przyszła więc kolej na starców. Nie tylko nie przepuszczałem ich już przed siebie, ale zacząłem przepychać się przed nich. Oczywiście stawiali opór, ale nie na tyle duży, bym sobie nie poradził. Dzięki temu szybko znalazłem się w grupie liderów z szansą na szybkie wejście do następnego autobusu.


Rozejrzałem się wokół. Młodzi mężczyźni i staruszkowie nie stanowili już konkurencji. Wiedziałem, że w odpowiednim czasie zastawię ich plecami lub zastopuję ramionami i nogami. Ale dzieci i kobiety z niemowlakami na rękach, albo w tłumokach na plecach? Zwątpiłem, a cham we mnie stracił animusz.


Okazało się jednak szybko, że moje niezdecydowanie nie było nikomu na rękę. Tłum falował na chodniku, niczym morska bryza uderzająca o skały. Stojący pośrodku Gringo tylko w tym przeszkadzał. Nikt nie otworzył do mnie ust, ale ze spojrzeń bez trudu odczytałem – „chłopie, na co czekasz?”.


Czekałem na odpowiedni moment. Odpowiedni moment, by się zdecydować. Wymyśliłem, że zrobię to szybko, by bolało jak najkrócej.


Zanim autobus zatrzymał się, odepchnąłem dwójkę dzieci. Z wyrzutem sumienia, że w ten sposób tracą kontakt z mamą. Ale po chwili mi przeszło, bo przepchałem się także przed nią. Rodzina znów w komplecie. Ufff... na szczęście. I na szczęście za mną. Do drzwi autobusu zostało nie więcej, niż trzy metry. Użyłem rąk, jakbym pływał i zrobił się metr. Na stopniach stał asystent kierowcy, który odliczał ludzi wchodzących do środka. Zbliżał się do pięćdziesięciu, więc nie zostało wiele czasu. Jeszcze jeden zdecydowany krok i moja ręka znalazła się o centymetry od poręczy przy drzwiach. Ale ubiegła mnie może pięcioletnia dziewczynka. Przez chwilę jej ciało przypominało most wiszący między poręczą a ramionami matki. Tej szansy nie mogłem zmarnować. Złapałem dłoń dziewczynki i jednym pociągnięciem pozbawiłem ją kontaktu z autobusem.


- Cincuenta – rzucił asystent i kierowca zamknął drzwi. To ja byłem tym pięćdziesiątym. Ostatnim, który załapał się na ten kurs.


- Życie to jednak dżungla – pomyślałem, gdy mój wzrok spotkał się przez szybę ze wzrokiem dziewczynki, którą odepchnąłem w finałowej akcji. Nie było przy niej chama, który wtedy wyszedł ze mnie zupełnie. Nie było go tam, bo przecież znów był ze mną. Chamy lubią przypadkowe towarzystwo, ale najlepiej czują się z tym, którego znają jak własną kieszeń.


Potrzebowałem pilnie skorupy dla mojego chama, przez którą trudno byłoby mu wyjść ze mnie jeszcze raz tak łatwo. Ale zamiast grubego pancerza znalazłem błoto.


Jak na peruwiańskie warunki Chilca ma bardzo ładną plażę, ale większość ludzi jeździ tam, by wykąpać się w małej, zielonej lagunie między pustynią, a Pacyfikiem. Nie dla przyjemności. Dla zdrowia. W wodach jeziora fachowcy znaleźli składniki leczące reumatyzm, bezpłodność, artretyzm i nadciśnienie. Wielki szacunek, że to wszystko znaleźli. Gdybym ja miał szukać, nie znalazłbym nic prócz soli. Woda jest tam tak słona, że można zasnąć na jej powierzchni i się człowiek nie utopi.


Przed kąpielą wszyscy nacierają się błotem. Tu szacunek jeszcze większy dla fachowców, że znaleźli w nim coś cennego dla zdrowia. Bo błoto śmierdzi jak stare walonki. Na dłuższą metę nikomu to jednak nie przeszkadza. Ludzie smarują się lepką mazią od stóp do głów, a czasami nawet tarzają się w niej jak świnie.


Po wyjściu z autobusu zrobiłem to samo. Dla zdrowia. I żeby cham miał trochę przyjemności, a nie szukał jej tam, gdzie trudno nad nim zapanować.




piątek, 20 marca 2009

Teoria przyciągania po latynosku

Kiedy byłem mały, mama opowiedziała mi historię o chłopcu, który urodził się ledwo żywy. W szpitalu robili co mogli, by go uratować, ale jemu jakby w ogóle nie spieszyło się na ten świat. Z medycznego punktu widzenia jego stan raz był dobry, a zaraz potem beznadziejny, by nagle znów się poprawić. I tak w koło Macieju. Nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić, więc czekano. Czekali lekarze, czekała rodzina chłopca, aż ten się w końcu zdecyduje. Dwa tygodnie zajęło, zanim zaczął normalnie żyć. Mama powiedziała, że był to cud.


W jej opowieści chłopiec był śpiochem, który wolał podróżować śniąc, zamiast otworzyć oczy. Nie miałem wtedy pojęcia o granicy życia i śmierci, więc zacząłem myśleć o czymś innym. Zastanawiałem się po prostu, gdzie ten chłopczyk był przez dwa tygodnie. Dokąd podróżował? Interesowało mnie to bardzo, bo według mamy to... ja byłem tym chłopcem. Tak, to ja urodziłem się niemal martwy. Kiedy się o tym dowiedziałem, nic nie przychodziło mi do głowy. Byłem zbyt mały, by wiedzieć i rozumieć, gdzie przebywałem, gdy moje ciało leżało w szpitalnym inkubatorze. Znałem wówczas tylko podwórko z piaskownicą, park koło domu i drogę do szkoły, ale miejsca te nijak nie pasowały do usłyszanej historii.


Oczywiście potem, jako nastolatek i dorosły facet, nadal nie miałem pojęcia, gdzie podróżowałem i czy w ogóle podróżowałem, nim tak naprawdę zacząłem żyć. Mówiąc szczerze, w ogóle mnie to nie obchodziło.


Aż pewnego dnia wylądowałem w Meksyku. Turystycznie. Fantastyczna wycieczka skończyła się i wróciłem do normalnego życia. Ale moje życie nie było już normalne. Nie było dnia bez myśli o Meksyku. Nie było nocy, bym przez inne kraje Ameryki Łacińskiej mógł spokojnie zasnąć. Nie byłem w stanie wyjaśnić sobie, dlaczego kontynent ten wpłynął do mojego serca tak, jak rzeka wpływa do morza.


Dlatego wymyśliłem teorię. W żaden logiczny sposób nie trzyma się ona kupy, ale będę się tej teorii trzymał w tym blogu. Tak jak trzymam się jej w życiu.


Moja teoria jest prosta. Wtedy, gdy ciało chłopca leżało w szpitalu w Polsce, on przez dwa tygodnie zwiedzał latynoską ziemię. Duchem. Duszą. Myślami. Czymkolwiek. Nieważne czym, ale tam był.


W dorosłym życiu wyruszyłem w prawdziwą podróż, ale praktyka nie potwierdziła moich założeń. Przemierzyłem tysiące kilometrów w Ameryce Łacińskiej, zobaczyłem w niej setki miejsc i poznałem dziesiątki ludzi, ale nie znalazłem dowodu, abym kiedyś już tam był. Nie odrzuciłem jednak mojej teorii, bo dzięki niej poznaję inną prawdę. Prawdę o sobie samym. Tu i teraz. Dzięki niej poznaję swoje pragnienia, których wcześniej po prostu nie miałem.


Drogi Czytelniku, czy to wszystko nadaje się na bloga? A dlaczego nie? Chcę opowiedzieć swoją historię. I pokazać ją swoimi oczami. W blogowaniu jestem zupełnie nowy, ale nie proszę o wyrozumiałość. Liczę tylko, że będziemy razem. Po prostu razem dowiemy się czegoś więcej o życiu.